Przejdź do treści

600km na rowerze

Każdy chce wiedzieć jak mi wczoraj szło, jak to jest przejechać jednego dnia pół Polski na rowerze. Mam z tym spory problem, bo było to najintensywniejsze 25 godzin mojego życia i ciężko mi jest zebrać wszystko w całość. Spróbuję więc po kolei. Będzie długo, chociaż krótko jak tylko potrafię.

W piątek po dziewiętnastej położyłem się spać. Udało mi się zasnąć tak wcześnie bez problemu, widać podświadomość już wiedziała na co się szykować. Pobudka po godzinie 23 i śniadanie czy nie wiem jak to nazwać. Ale posiłek. Owsianka. Bueee, nienawidzę i zawsze jem na siłę. Pakowanie ostatnich rzeczy i 00:05 ruszam w drogę. Noc cieplutka, chyba z 18 stopni. Wyjazd z Warszawy wiódł przez całe miasto, non stop czerwone światło. W efekcie na wyjeździe, średnia prędkość 24km/h. Słabo, ale teraz już będzie szybciej. Jest ciemna noc, jadę przez wsie, lasy, łąki, pola… tzn. tak mi się wydaje, bo widzę tyle, co lampka oświetla, a więc jakieś 2 metry na boki i z 10 metrów do przodu. Ale jedzie się przyjemnie. Jest chłodno i żadnego ruchu ulicznego. Jedynie niepokojące były odgłosy łamanych gałęzi gdzieś w ciemności. Coś dużego widać miało za ciasno. Pędzę nieprzerwanie, na spotkanie z porankiem. W międzyczasie chcę zjeść kanapeczkę i okazuje się, że wcale nie jest ciepło. Ręce mam zmarznięte i zdrętwiałe na tyle, że nie potrafię nimi operować. Z trudnością sięgam do tylnej kieszeni. Trudno, za kilka godzinę promienie słońca mnie rozgrzeją. Jasno zaczęło się robić po godzinie trzeciej, a świt wita mnie na trasie o 4:30, jestem godzinę od Łomży. Jedzie się dobrze, ale wędruję teraz główną trasą na mazury, więc jest spory ruch samochodów, w tym tirów. Za Łomżą, zjeżdżam z głównej trasy i już nikt mi nie przeszkadza. Nadal jest jeszcze chłodno, humor jak najbardziej dopisuje, kilometry pochłaniam. Przed samym Rycianym-Nida chcę przycwaniakować i postanawiam trochę przyciąć trasę. I to jest pierwszy błąd, którego konsekwencje mają wpływ na przyszłe decyzje. Droga którą wybrałem, okazała się strasznie nierównym szutrem. 5km dało się we znaki. Zamiast zyskać, straciłem, ale jestem na etapie, że nie widzę jeszcze problemu, to dopiero 230 kilometr.

W Rucianem organizuję sobie pierwszy postój. Zjadam pól kilograma arbuza i mleko skondensowane. Uzupełniam bidony i ruszam dalej. Zaczyna robić się ciepło, a właściwie gorąco. Po niedługiej chwili jestem w Mikołajkach. Ładuję się na most, robię fotki, przejazd przez ryneczek i dalej w drogę. Ponownie wracam na ruchliwą szosę, która wiedzie do Giżycka. Zdecydowanie najbardziej malowniczy odcinek dnia. Jadę często nad brzegami jezior i patrzę jak ludzie bawią się w wodzie. Ja się gotuję, mimo że pędzę. Jest Giżycko. Zahaczam o Twierdzę Boyen, a później próbuję znaleźć coś do jedzenia w porcie. Tracę tylko czas bo szukam lokalu, a finalnie kończę w budzie z kurczakiem z rożna. W sumie pyszniejszego kurczaka nigdy nie jadłem, więc polecam tego przy rondzie w centrum miasta. Jeszcze tylko wizyta w sklepie po wodę i dalej w do Sztynortu. Tu właśnie pojawia się pierwsza wątpliwość, czy wyrobię się do północy. Jest połowa drogi, mam tylko 10 minut zapasu, a wiadomo, że zmęczenie będzie narastało. Staram się jechać nieco szybciej, żeby budować bufor. Nie jest łatwo. Upał szaleje, na horyzoncie pojawiają się pierwsze chmury i wiatr zaczyna się wzmagać. Na szczęście, głowa jeszcze jest w dobrym nastroju, więc i noga podaje. Przez chwilę myślę, czy nie zostawić Sztynortu i jechać od razu do Węgorzewa. Nie. Błąd ze mianą trasy przed Rucianem, spowodował, że już nie zmieniam trasy.

W drodze powrotnej z mostu w Sztynorcie, jadę na plażę i robię sobie przerwę w wodzie. No miłe to było i bezcenne. Umyć się i ochłodzić trochę. Niestety, po restarcie, przez długie kilometry, nie potrafię odzyskać tempa. Droga zaczyna być męczarnią. Jestem w Węgorzewie. Powietrze staje się gęste i nagle zaczyna padać deszcz. Robię więc sobie przerwę na puszkę Coli, a w tym czasie pogoda stabilizuje się. Mogę jechać dalej, ale już trochę brakuje radości. Jak to mówią, nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Więc robi się gorzej. Przed Gierłożą, droga zamienia się bruk, po którym nie da się jechać. Ratuję się dwudziestoma centymetrami piaskowego pobocza, ale tracę sporo czasu i masę energii. Okazuje się, że na bruku pęka opakowanie jednego z żeli, więc muszę zrobić porządek. Do tego power bank przestaje ładować telefon. Mam 73% baterii, co wystarczy mi na 8-9 godzin. Jestem mocno zniechęcony do wszystkiego. To już prawdziwe zmęczenie. Przebijam się przez ten kawałek i już wiem, że nie mam czasu na żadne postoje.

Przejeżdżam Gierłoż i Kętrzyn. Przed wyjazdem, mówiłem że Mazurskie górki mnie nie zabiją. Pomyliłem się. Droga do Mrągowa, jest jakimś cudem ciągłym podjazdem. Tu miałem już absolutnie dosyć. W Mrągowie zatrzymuję się na kawę i dużą kanapkę. Muszę jakoś odbudować morale. Z racji, że baterii w telefonie do końca mi nie wystarczy, zaczynam szukać pomocy. Dzwonię do Stacha, że mam problem z prądem, ustalamy jak to rozegrać. Wracam na trasę, jakby trochę świeższy. Górki skończyły się, do nogi wróciła moc, a słońce nie dokucza jakoś strasznie, bo je chmury blokują. Pędzę ile potrafię, a goni mnie ilość energii jaka pozostała w telefonie.

Robi się strasznie nudno. Nie mogę włączyć muzyki ani zadzwonić, bo oszczędzam prąd. Zaczyna zmierzchać. Czuję coraz większy ból w kolanach, ale tylko jak schodzę z roweru, więc nie schodzę. Droga do Przasnysza dłuży się niemiłosiernie. Tylko te różowe słupy, pozwalają trochę oderwać się od monotonni. Mijam odcinek drogi, na którym leżą drzewa powyrywane z korzeniami, a towarzyszą im te słabsze, połamane. Zdjęć nie robię, bo mam tylko 5% baterii, a nie wiem kiedy uda się ją naładować. Tyłek zaczyna domagać się wolnego, już nie potrafię znaleźć wygodnej pozycji.

Jestem w Przasnyszu, ustalam ze Stachem, że czekam na na niego przy poczcie. Pan w sklepie podłączył mi telefon do prądu, więc na pewno się nie wyłączy. Czekanie mocno się przedłuża. W końcu okazuje się, że w Przasnyszu są dwie poczty i czekamy ze Stachem przy różnych. Po 20 minutach odpoczynku, nie mam ochoty na dalszą jazdę. Zrobiła się już noc. Boję się, że zostanę gdzieś w polu zupełnie bez sił i padnę na ryj. Mam ochotę usiąść na krawężniku i płakać. Bolą mnie kolana i dupa, a jeszcze 100km do domu. Namawiam Stacha, żeby trochę podjechał ze mną (on na motorze), żebym się rozkręcił, a dalej to już pójdzie. Towarzystwo, to jednak cudowna rzecz. Obok Stacha jedzie mi się łatwiej, jest ciężko, ale kręcę. Saszek jest zdziwiony, że musi jechać prawie 40km/h, żebym trzymać dystans. Z Elizą ustalamy, że nie będę jechał do samego domu, zabierze mnie z Legionowa. Stachowi się nie śpieszy mimo, że popsułem mu wieczór. Chce towarzyszyć mi do samego końca trasu. Pewnie i lepiej, bo byłem potwornie zmęczony i mogło wydarzyć się dosłownie wszystko. Ale już nie dzieje się nic niepokojącego do samej mety, gdzie wita mnie Eliza. Jest ogromna radość i duma. 25 godzin na rowerze i 607km dystansu. Zadanie zdecydowanie mnie przerosło, ale się nie poddałem. Kolejna granica została przekroczona, ale dziś boję się jeszcze wyznaczać kolejną.

Dzięki wielkie dla Stacha, bo mi niemal życie uratował. Dozgonna wdzięczność.
Dziękuję też Elizie, że mnie z piekła wyrwała.

Dziękuję również wszystkim za troskę, motywację, za gratulacje i słowa uznania. Czytałem po drodze, co tam piszecie na FB i Endo. Bez was wszystkich by się nie udało.

Podsumowanie:

Dystans

602km

Czas jazdy

21:31

Czas całkowity

25:14

Przewyższenia

2063m

Średnia prędkość

23,86km/h

Strava: Pierwsze Szejset (Warszawa-Węgorzewo-Warszawa)

Dyskusja

  1. K

    Pięknie pojechane. Gratulacje. I ciekawe, że słupy były już 2015 pomalowane na różowo. Ciekawe kto i dlaczego wpadł na taki pomysł, żeby były różowe? Czyżby farba była tańsza?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *