Jak spowodować, że poczujesz niepokój startując szósty raz ten sam maraton? To proste. Musisz zniknąć coś, co dawało ci pewność siebie. W moim przypadku, było to całkowite zaprzestanie trenowania kolarstwa. Przez cały rok uprawiałem turystykę rowerową, gravelowo-bikepackingową, świetnie się bawiąc na swoich wyprawach. Jazda na szosie nie dawała radości, więc trafiła na kołek. Ani jednej ustawki przez rok. Do połowy wakacji jeździłem na niej jakieś dziesięć razy. W tym roku nie byłem też ultrasem, najdłuższe trasy nie zbliżały się nawet do trzystu kilometrów. Zdecydowanie oddaliłem od kolarstwa długodystansowego. Nie mniej Północ Południe pojechać trzeba, to już tradycja, a poza tym zapłacone. Nie ważne jak będę cierpiał. Nie ważne z jakim rezultatem dojadę do mety (dojadę prawda?). Trzeba się pojawić na Helu i podjąć próbę pokonania tysiąca kilometrów!
Podobnie jak w roku ubiegłym, trasę Gdynia-Hel mam zamiar pokonać na rowerze. Jest ładna pogoda, plecak zabrał Sylwek samochodem, więc na lekko można sobie popedałować. To też zagranie taktyczne. W ten sposób można uniknąć szarpania się z Polregio, które chyba wyznaczyło sobie za cel, gnojenie rowerzystów. Zawsze na dworcu Gdynia Główna jest awantura i przepychanka i nawet posiadanie biletu na przewóz roweru, nie gwarantuje, że cię wpuszczą do wagonu. Na wycieczkę zabiera się ze mną Witek (Kania) i Damian (Buras). Muszę zahaczyć o Decathlon w Rumi, ale później już spokojnie sobie jedziemy w stronę końca Polski. We Władku zostaje Damian, a ja z Witkiem zatrzymujemy się na rybkę, bo w brzuchach burczy. Po obiedzie z ikrą pokonujemy drugą połowę trasy i przed siedemnastą jesteśmy na końcu polski. Udaję się do Sylwka po bagaż i spadam na kwaterę. Spotykamy się ponownie dwa kwadranse później, aby odebrać pakiety startowe. Później miało być piwo nad zatoką, lecz nieplanowanie zatrzymujemy się na “pizzę”, gdyż spotykamy grupę znajomych ultrasów. Co chwilę przy stolikach pojawiają się nowe postacie z nowymi historiami. Przez prawie dwie godziny słucham ciekawych opowieści z tras tegorocznych maratonów. Niemniej czas goni i ledwo człowiek się obejrzał, a już trzeba uciekać na spoczynek.
Z noclegiem wróciłem do sprawdzonego Patio. Niedrogo, czysto i pewnie. Ogłosiłem na forum, że mam wolne miejsce w pokoju i dołączył do mnie Kurier. Człowiek legenda. Prekursor krajowego ultrakolarstwa. Gościu co zatrzymuje się na fajkę, a za którym ciężko utrzymać koło. Kilka razy mieliśmy okazję jechać w jednej grupie, jednak czasu na rozmowy nigdy nie było, a od zawsze ciekawiła mnie jego postać. Wieczorem, kiedy pakujemy rowery, jest chwila żeby bliżej poznać jego historię. Niesamowite. Bierze udział w maratonach od około 2008 roku, pamięta czasy nawigowania na mapach papierowych. Na koncie ma jakieś 200 startów, a to tylko wierzchołek góry lodowej.
Kiedy Kurier zgłaszał się na nocleg, obiecał, że nie chrapie. Oszust! Jeszcze przed świtem, przerywa mój i tak niespokojny półsen. Jest za wcześnie na pobudkę, bardzo za wcześnie. Maraton, to wielki deficyt spania i fajnie mieć na starcie jakiś bufor. Cóż, przepadło. Leżę po prostu, niecierpliwie czekając na budzik i słuchając pochrapywania kolegi. Wstajemy przed siódmą. Na śniadanie zjadam, przywiezioną z domu, kanapkę z jajecznicą, dla której wczoraj zabrakło miejsca. Dopycham się wczorajszym pączkiem i jagodzianką kupioną rano w Polo. W ogóle nie mam ochoty jeść, chyba ta wieczorna pizza mi zalega. Zbieram się z noclegu bez zbędnej zwłoki, na nieśpieszną wycieczkę po Helu, zostawiając współlokatora na kwaterze. O poranku jest tu tak przyjemnie pusto i cicho. Kilka osób kąpie się w zatoce, jakaś pani w pidżamie misia spaceruje po porcie. Słyszę jak kapitanowie rozmawiają, że dzień będzie słaby, bo zaraz zacznie mocno wiać i nie da się pływać. A pod Kopcem Kaszubów, trafiam na sporą grupę rowerzystów. Część z nich jest w strojach BBT, a więc z tego wniosek, że to też ultrasi, chociaż teraz na rowerach MTB, więc raczej nie biorą udziału w naszym maratonie.
Pod latarnią melduję się chwilę po ósmej. Tradycyjnie popijam kapuczyne obserwując jak przybywa zawodników. Przyjeżdżają Marek i Sylwek. Ten drugi podejmuje pierwszą próbę pokonania tysiąca kilometrów i jest pełen obaw czy sobie poradzi. Z Sylwkiem jechałem dziesiątki długich tras i zawsze dawał radę na luzie. Często to ja potrzebowałem wieźć się na jego kole, kiedy brakowało mi sił. Tysiaka też łyknie, mogę dać sobie rękę uciąć! (“I bym teraz k* nie miał ręki”, ale nie uprzedzajmy faktów). Jednak on sam czuje się niepewnie. Trochę to do niego niepodobne, tym bardziej, że cały sezon przepracował solidnie. Może chłopak nadmiernie stresuje się dystansem. Zobaczymy, ale obawiam się, że kolejny raz będę musiał za nim gonić z wywieszonym jęzorem. Tymczasem znajomych przybywa. Kilka zdań z tym, kilka zdań z tamtym. Minuty szybko płyną i już czas ustawiać się do startu.
Mija dziewiąta, a my dalej jesteśmy pod latarnią. Co jest grane, komuś zegarek nie działa? Komunikatów nie słyszymy, bo stoimy w dużej odległości od megafonu. Po chwili dowiadujemy się, że czekamy na policję. Spóźniony patrol przesuwa start o kwadrans, jednak teraz już sprawnie opuszczamy miasto i przemierzamy półwysep całym wielkim peletonem. Jest nas od groma. Na starcie stanęła rekordowa liczba, 145 zawodników. Z tyłu jest dosyć niebezpiecznie, przez ludzi którzy nie umieją jeździć w grupie, tak więc z kolegami szybko przeskakujemy bliżej czoła. No i tak bajamy w ten piękny poranek aż do Władysławowa, prowadząc konwersacje i ciesząc się ostatnimi kilometrami spokojnej jazdy.
Taktyka jest dla mnie co roku taka sama. Pod latarnią jeszcze raz przypominam ją Sylwkowi i Markowi, żeby byli przygotowani na to co zrobię. Kiedy policyjny motocykl zjeżdża nam z drogi, czołówka wyrywa potężnym szarpnięciem. Łapię najszybszą grupę i teraz najważniejsze, to za wszelką cenę się utrzymać. Matko, jak to boli! Ogień idzie niesamowity. Ktoś strzela z koła! Muszę podgonić i zespawać. Nie ma pół sekundy do stracenia. Jest pod górę i pod wiatr. Daję z siebie 150%, bo inaczej ich nie dojdę. Łapię koło i odzyskuję oddech. Puls mam nadal na odcięciu. Światło w Łebczy zielone, nie będzie chwili na wytchnienie. Ale trzymam się, jestem w pierwszej grupie! Zamykam ogon, tak więc moi koledzy zostali gdzieś dalej. Na dłuższej prostej oglądam się za siebie, żeby ocenić sytuację. Nawet jeżeli są w drugiej grupie, nie już mają szans żeby to zespawać, strata to jakieś 150-200 metrów. Kurde, mówiłem im, trzymać się blisko! Nic nie poradzę. Może się wystraszyli i nie chcieli tak pędzić.
45km
Po kilkunastu minutach tempo się stabilizuje. Ciało wchodzi na obroty i przyzwyczaja do wysokiej intensywności. Czuję, że chłopaki cisną ponad moje siły, więc nawet nie próbuję wychodzić na zmianę. Cwaniacko dojadę na kole do podjazdu w Czymanowie, gdzie tradycyjnie odpadnę. I dokładnie tak się dzieje, co jest mi nawet na rękę. Ta gonka, to nie na moją obecną kondycję. Kiedy wjeżdżam pod Oko Kaszub, tracę już około 300 metrów. Nie jestem jednak sam, jest ze mną Witek i Tomek (Pawłowski). Spoglądamy po sobie porozumiewawczo i ruszamy w pogoń! Kurde, już się cieszyłem, że pojadę swoim tempem. Tu, na wzniesieniu, atakuje nas szalony czołowy wiatr, co paradoksalnie pomaga nam w kilka minut skasować ucieczkę, która wyraźnie zamuliła. Według prognoz, cały maraton mamy mieć pod silny wiatr w temperaturze z okolic 30°C. Będzie ciężko. I momentami jest ciężko, na co wskazuje spadająca prędkość grupy. Bywa, że jedziemy sporo poniżej trzydziestu. Jednak kiedy wiatr nie wali w czoło, chłopaki wyrywają szalenie i z każdym kolejnym takim szarpnięciem trudniej mi utrzymać koło. W końcu na 95 kilometrze, w połowie podjazdu, daję za wygraną, niech lecą. Tak też będzie uczciwie, wożenie się bez końca na kole, to jednak chamówa. Zostaję sam, co uznaję za lepsze niż jazdę ponad siły, która może przynieść jedynie zniszczenia.
Liczę na to, że złapie mnie ta słabsza grupa. Jadę żwawo, ale bezboleśnie. Podjadam, popijam, kilometry mijają, a ja ciągle samiuteńki. Czy ktokolwiek mnie dogoni? Nie chcę jechać sam jak palec, z ludźmi łatwiej i raźniej. Nic z tego. Musiała zrobić się ogromna przewaga na tych niecałych 100km, że nikt mnie jeszcze nie doszedł. Teraz już chcę tylko do pauzy. Jest dosyć ciepło, co uwzględniłem w swoich planach postojowych. Wykalkulowałem, że pierwszy przystanek w Egiertowie może zakończyć się odwodnieniem. Dwa litry picia na 160km, to za mało. Jednakże moje obliczenia i tak okazują się zbyt optymistyczne. Mimo oszczędzania izotoników, dojazd do sklepu na 147km, kosztuje mnie jazdę o suchym pysku. Wpadam na szybkie zakupy. Radlera wypijam, zanim człowiek przede mną zapłaci kartą. Otwarta paczka precelków leci do kieszeni na plecach. Do bidonów wrzucam lód i zalewam wodą. Resztę zamrożonych kostek umieszczam pod nogawkami. W takie upały ludzie mają często skurcze i zrzucają to na odwodnienie i utratę minerałów. Nic z tego szanowni. To przegrzanie mięśni jest przyczyną, co odkryłem lata temu. Po kilku minutach już jestem z powrotem na trasie.
147km
Kostki lodu działają. Zimna ciecz rozlewa się po udach. Jest przyjemnie chłodno i nogi pracują jak tłoki dobrze nasmarowanego silnika. Podjazd “Na Koszowatkę” wchodzi gładko i dalej pędzę sprawnie. Wspinaczka do Egiertowa nie robi żadnego wrażenia. Na szczycie, fala mocnego wiatru w twarz przypomina mi, że miało wiać. Do tej pory faktycznie coś tam dmuchało, chociaż raczej nie było walki. Niemniej za Egiertowem jest więcej otwartych przestrzeni, przydałaby się pomoc. Myślę o Sylwku, może jest niedaleko i uda się połączyć siły w walce z żywiołem. Zjeżdżam na Orlen po butelkę wody, gdyż w efekcie odwodnienia, w pół godziny opróżniłem cały litrowy bidon. Dzwonię! Sylwek jest siedem kilometrów za mną i jedzie samotnie. Trochę daleko, ale kurka, jak on ma jechać samotnie i ja mam jechać samotnie, to lepiej razem. Jedzie mi się świetnie, jednak na wyniku mi nie zależy, żadna strata. Poczekam. Kupuję burgera, żeby czekał na kolegę kiedy tu dojedzie. Siadam przy stoliku na tarasie, dzwonię do domu, podjadam precelki i czekam. Pół godziny… W międzyczasie przybywa Marek i jeszcze chwilę czekamy razem. Patrzę nerwowo ilu zawodników mija stację paliw. Dusza ściganta dostaje palpitacji! Wreszcie pojawia się Sylwek, zjada kanapkę, uzupełnia bidony i ruszamy. W czwórkę, bowiem dołącza do nas jakiś kibic.
Pierwszą zmianę biorę na siebie. Po czterdziestu minutach postoju jestem wypoczęty, mogę być lokomotywą co napędzi ten pociąg. Będąc świadomym, że to ja uciekłem na kilkadziesiąt minut, narzucam niezbyt mocne tempo, tak żeby kolegom nie było za ciężko. Niech spokojnie wejdą w rytm i później damy do pieca (prawda?). Ledwo mija kilka kilometrów i słyszę coś czego wolałbym nie
– Michał weź trochę wolniej, bo mam problem z żołądkiem – mówi Marek
Zwalniam. Daję mu złapać oddech, obniżyć puls. To za mało, musimy się na chwilę zatrzymać, a za kilka kilometrów robimy postój ponownie. Marek wymiotuje. Zawracam do pobliskiego sklepu po wodę gazowaną dla niego. Sytuacja przybiera nieciekawy przebieg, chociaż podobne problemy Marek miewał niejednokrotnie i potrafił się pozbierać. Pozwalamy mu na kilka minut odpoczynku w cieniu wiaty. Kiedy daje znak, że jest gotów, wracamy na rowery. W międzyczasie wyprzedzają nas kolejni zawodnicy. Dogania nas Marcin, jakiś nowy z Grupetto i jedzie z nami. Próba nabrania prędkości za każdym razem kończy się czekaniem na cierpiącego kompana. Musimy zrobić kolejny przystanek na rzyganie i kolejny pod napotkanym sklepem. Trupia twarz kolegi gasi nasze głupie żarty. Jest dramatycznie źle. Korzystając z okazji ogarniamy swoje potrzeby i czekamy aż Marek będzie gotowy żeby wrócić na rower. Wyprzedza nas Tadek. No z całym szacunkiem, ale to już przesada. Widzę coraz więcej czerwonych lampek ostrzegawczych. Mój czas wygląda bardzo słabo. Rośnie we mnie irytacja całą tą sytuacją.
Po powrocie na trasę, tempo ciągle jest bardzo kiepskie, a Marek nie ma sił utrzymać koła. Na którymś z kolejnych pagórków wracam się po niego i zastaję trupa! Twarz ma szarą. Łapie powietrze ustami jak ryba bez wody. Kiedy próbuje zatrzymać się na poboczu, bezwładnie leci na bok. Jest totalnie nieprzytomny. Nie umie wypowiedzieć zdania, nie potrafi wygramolić się spod roweru. Pomagamy mu usiąść na przydrożnym głazie.
– Marek, nie możesz jechać dalej, to już jest zbyt niebezpieczne, nie chcemy żeby spotkała Cię jakaś krzywda! – tłumaczę.
Nie wiem czy cokolwiek słyszy. Powtarza ciągle to samo, że będzie mógł jechać, tylko musi chwilę odpocząć. Daliśmy mu odpocząć już dwa razy, ale nie przyniosło to poprawy. Nie mam więcej czasu na na opiekę nad kolegą. Kiedy odzyskuje odrobinę witalności, odsyłamy go do sklepu mijanego kilkaset metrów wcześniej. Niech tam nabierze sił i zdecyduje co dalej robić.
Młodemu z Grupetto już wcześniej powiedzieliśmy żeby na nas nie czekał, więc pojechał. Zostałem sam z Sylwkiem. Mam nadzieję, że teraz już lecimy zgodnie z moim planem, na Orlen do Warlubia. Ok, nie lecimy, raczej się turlamy, gdyż Sylwek szybko łapie zadyszkę. Już wcześniej narzekał na upał od którego jest ugotowany i nie daje rady podróżować z większą intensywnością. Jadę więc na zmianie, ciągnąc kolegę na kole, aby dać mu szansę dotrwać do wieczora i niższej temperatury. Jest szansa, że kiedy zrobi się chłodniej to odpali. Miałem tak nie raz, że w upalny dzień ledwo się toczyłem, a wraz z zachodem słońca pojawiała się nowa energia. A teraz właśnie zbliża się zachód słońca, niebawem zobaczymy co przyniesie ochłodzenie. Jednakże noc zaczynamy od przerwy na stacji paliw.
283km
Nie spodziewałem się spotkać tu tak dużej ilości kolarzy, bo Orlen jest na uboczu. Z powodu ich obecności, zmuszeni jesteśmy dosyć długo czekać na posiłek. Zjadam zapiekankę, popijam colą. Noc ma być ciepła, ale mimo tego, zakładam rękawki i nakolanniki. Zawsze miałem problem z pełnymi nogawkami na MPP, zawsze było mi w nich za ciepło, a bez nich cierpiały kolana. Zaraz dowiem się, czy same nakolanniki rozwiążą mój problem. Zatrzymujemy się w sąsiadującym z Orlenem Dino po picie. Tu też kolejka jak cholera, ale Sylwek sprytnie urabia ludzi, żeby nas przepuścili, bo wyścig. Kilka minut później jesteśmy gotowi do dalszej drogi. Dzida! Mam nadzieję, że następny przystanek, to ten zaplanowany, za 110km.
Kurcze, zawsze coś. Chwilę po opuszczeniu Warlubia słyszymy jak coś upada, nie za bardzo wiadomo co. Oglądam się za siebie i dostrzegam czerwone światło Sylwkowej Varii. Zawracam po nią. W czasie kiedy Sylwek próbuje ją z powrotem zamontować, dogania nas grupa chłopaków ze stacji paliw. Łączymy się w grupę, ale od razu czuć, że nie zawiąże się między nami współpraca, ponieważ są dużo słabsi od nas. Zaraz za Grudziądzem, kiedy tylko teren zurbanizowany przestaje przeszkadzać w płynnej jeździe, w mgnieniu oka zostają daleko za nami. Temperatura spadła w okolice przyjemnej dwudziestki i się tak utrzymuje. Na rękawki jest za ciepło, więc zdejmuje je. Sylwek jest uradowany, w końcu może dać trochę od siebie. Teraz robota idzie płynnie, może nie będzie nędzy na mecie. Kiedy tak super się jedzie, napotykamy jakiegoś zawodnika na poboczu drogi, gmerającego coś przy rowerze
– Potrzebujesz pomocy? – wołam jak zawsze
– Nie, dzięki – pada niepewna odpowiedź
Cholera, coś dziwnie tu wygląda, trzeba zobaczyć co tam się dzieje. Zawracam i teraz rozpoznaję, że to Wilku. Jest trochę roztrzęsiony i nieźle pokiereszowany. Właśnie próbuje bezskutecznie założyć koło do roweru. Pomagamy mu z Sylwkiem. Pomagamy też zebrać rozsypaną zawartość torby podsiodłowej. Wypytuję co się stało. Jechał w grupie i leżał na lemondce, kiedy akurat złapał gumę. Powietrze zeszło tak gwałtownie, że podcięło mu przednie koło i poleciał na bok, uderzając głową o asfalt. Wilku, jak nie ma nakazu, jeździ bez kasku i właśnie dziś go nie ma. Nie wiem dlaczego jest sam, gdzie podziała się grupa z którą jechał? Zostawili samotnie człowieka z urazem głowy!? Brak słów. Mówię do Michała, żeby zabrał się z nami, dowieziemy go na kole ile będzie chciał, na co przystaje bez dyskusji.
Wilku, to kolejna legenda ultra, gościu niesamowicie zawzięty i niezłomny. Nie ma siły żeby go powstrzymać, więc nawet nie proponowałem mu wzywania karetki czy rozważenia jakiegoś odpoczynku. Pędzimy ku Toruniowi, kawałek za nim jest McD w którym, niechętnie, zaplanowałem kolejny postój. Kiedy Sylwek jest na zmianie, mamy chwilę żeby pogadać. Wilka nachodzi refleksja nad jeżdżeniem bez kasku, mówi coś, że chyba jednak będzie musiał zmienić podejście. Wracam na zmianę. Do miasta Kopernika przybywamy nadspodziewanie szybko, ale przejazd przez metropolię, mimo że jest prawie północ, to nic przyjemnego. Światła, objazdy, wielkie skrzyżowania, tory tramwajowe, wielopasmowe ulice. Sporo potencjalnych zagrożeń. Przebijamy się dosyć sprawnie, zabrakło dosłownie kilka minut, żeby zrobić przerwę w tutejszym McD, którego zamykają o północy. Kiedy za miastem wbijamy na DK91, na zmianę wychodzi Wilku, narzucając mocne tempo. A więc już okrzepł. Wszyscy razem pracujemy solidnie i szybko dojeżdżamy do fast fooda. Byłem przekonany, że Wilk robi przerwę razem z nami. Ale Wilk jest prawdziwym wilkiem. Ucieka nam bez sentymentu, a nawet słowa pożegnania. Orientuję się o tym, kiedy nie mogę go odnaleźć na sali restauracji. Zaglądam na tracking i odnajduję go kawał drogi od nas. Chory Pojeb!
W Maku przebywa trochę zawodników, część sprawnie się uwija, inni drzemią na kanapach. Nasz pobyt w tym miejscu zaczyna się niebezpiecznie przeciągać. Już dawno zjadłem, napełniłem bidony, odpocząłem, posiedziałem w telefonie i właściwie nie wiem co jeszcze tu robię. Aha Sylwek nie jest jeszcze gotowy. Przed samym odjazdem bierze się za poprawienie mocowania lampki i w końcu ruszamy w drogę. Po godzinnej przerwie, to człowiek się czuje jakby dopiero na rower wyszedł. Biorę pierwszą zmianę i rozpędzam się do komfortowej prędkości, lekko ponad 30km/h. Dostrzegam, że mój kompan ma problemy z utrzymaniem się za mną. Już przed postojem wyglądał nieciekawie, ale liczyłem na to że się zregenerował.
– Michał, ja nie dam rady takim tempem. Jedź sam, nie będziesz się męczył. Ja poczekam na Garusa i z nim się zabiorę. Tak będzie lepiej – oznajmia mi Sylwek. Kurcze, ciężko się z nim nie zgodzić. Z drugiej strony szkoda mi tu, po środku niczego zostawiać kumpla. Mam chwilę zawahania, ale Sylwek nalega. No cóż, moja misja ratowania kolegów chyba faktycznie dobiegła końca. Kładę się na lemondkę i wrzucam drugi bieg. Powodzenia Sylwek!
404km
Takiej długiej prostej to ja chyba jeszcze w życiu nie widziałem. Będąc precyzyjnym, teraz też jej nie widzę, gdyż jest noc. Ale jak z naprzeciwka pojawiają się światła samochodu, to zanim się miniemy mija minuta, a może i więcej. I ta prosta ciągnie się na prawdę długo, chyba z godzinę. Coś niesamowitego. Utrzymuję fajny rytm, noc jest przyjemnie ciepła, jedzie mi się elegancko. Poza tą prostą niewiele się dzieje, dzięki czemu kolejnych sto kilometrów łykam ekspresowo i melduję się na Orlenie w Kłodawie. Nie wiem dlaczego tak mocno tu zamuliłem, niepostrzeżenie ucieka mi gdzieś cała godzina. Kiedy wracam na trasę, zaczyna świtać.
Pojawia się lekkie zamroczenie i turlam się niemrawo. Wszystkie poranki na ultra są dla mnie ciężkie. Zaczynam być senny, więc sięgam po kolejne środki do walki z tym zjawiskiem. Kiedy nawet żucie gumy się nudzi, wyciągam słuchawki i podłączam do telefonu. Na ten maraton wygrzebałem coś specjalnego. Drugą płytę KNŻ (Kazik Na Żywo) “Porozumienie ponad podziałami” (1995r). To płyta, która za młodu, przez setki godzin gościła w moich słuchawkach, przez co mocno wpłynęła na mój światopogląd. Do dziś teksty są aktualne, a muzyka świeża. Słowa piosenek znam na pamięć, więc witam niedzielę śpiewająco. Udaje się zażegnać kryzys, wracam do rytmu. Gdzieś na horyzoncie wypatruję jadący pociąg. Łask już blisko. Mógłbym zabrać się taką kolejką do Łodzi, dalej do Warszawy i na obiad być w domu. W imię czego męczyć się jeszcze cały dzień, całą noc i pół kolejnego dnia? Bez spania, w upale, a jeszcze te góry… Po co ja to robię, ktoś jeszcze pamięta? Wróć! Baczność! Przecież nic mi nie jest, jedzie się przyjemnie i zostanie tak do mety! Nie ma żadnego wracania do domu! Zaraz będzie przerwa na BP, a później pełen sił pojadę dalej.
Śniadanie na BP składa się z bułki z jajkiem i kawy. Dzwonię do domu i dowiaduję się, że niedaleko za mną, jakieś 17km, jest Marek. To Szatan. Szybko się pozbierał, jeżeli tak się do mnie zbliżył. Kiedy mam wychodzić, kolega na niebieskim rowerze właśnie podjeżdża pod drzwi. O co? Pewnie lagi w trackingu. Zamieniamy kilka słów dzięki czemu dowiaduję się, że Sylwek został z grupą Tadka. Czyli jest coraz gorzej, bardzo mi się to nie podoba. Umawiam się z Markiem, że poczekam w Żabce, znajdującej się jakiś kilometr dalej. W sklepie z płazem wypijam Monseterka i uzupełniam bidony izotonikiem. Czekam jeszcze z 10 minut, ale kolegi ni śladu. Pod sklep podjeżdża Audi, które ma na ramce tablicy hasło przypominające mi pewną ważna sprawę. Wysyłam do Marka SMS, że dłużej nie czekam. Wsiadam na rower i w drogę.
Może jednak ten pociąg, to byłby lepszy wybór. Drogi robią się dramatycznie dziurawe. Już wcześniej było nędznie, ale teraz są ujeby jakich dawno nie widziałem. No totalnie nie mogę przez nie złapać rytmu. Każda nieominięta dziura bije po nadgarstkach i dupie. Gdybym ten pociąg w Łasku złapał, to pewnie już bym do domu dojeżdżał. Na dokładkę robi się faktycznie gorąco, już są trzy dychy, a jeszcze nie ma południa. Od gorąca pojawia się paskudny ból stóp. Luzuję wiązania, żeby dać dopływ powietrza, ale niewiele to pomaga. Będę się męczył z tym bólem do wieczora. Z dołka psychicznego zabiera mnie na chwilę przejazd w sąsiedztwie elektrowni Bełchatów. Dużo tu się dzieje. Chłodnie, bloki, jakieś instalacje, wielkie koparki i maszyny. Chwilę dalej pojawiają się szerokie arterie od których bije nieprzyjemne gorąco. Jest niezły piekarnik i kiedy trafiam na otwartą Żabkę, robię sobie przerwę. Zamawiam burgera, do tego biorę lód w kostkach i zimną colę. Z lodem wiadomo co robię. A burgera zjadam 3/4, bo od tego gorąca żołądek mówi “NIE”! Kiedy ogarniam się przed sklepem, zagaduje mnie przemiłe małżeństwo na rowerach (elektrycznych). Nie lubię szpanować naszymi wyczynami, ale to oni zapytali co ja robię i gdzie jadę. Ja ich szczęk z ziemi zbierać nie będę, sami są sobie winni. Nie zaczepia się obcych.
642km
Uciekam. Piekło jest totalne. Czuję jak smażą mi się ręce. I ciągle te ujeby. Co za dramat. Mijam Radomsko nawet na sekundę nie stając. Nie zobaczyłem tu niczego co by przykuło moją uwagę. Za to kawałek za miastem wypatruję na skraju lasu, śpiącego w cieniu drzewa zawodnika. W sumie też bym zrobił oko. Miałbym przy okazji trochę odpoczynku od upału. Na liczniku wybiło właśnie 666 kilometrów, to musi być znak. Pośpię w piekle. Zjeżdżam z 30m w las gdzie wypatruję kawałek płaskiego mchu. Usuwam gałęzie, rozkładam kurtkę i nastawiam minutnik na 40. Dam sobie pospać, to może do wieczora już mnie nie zmuli. Kask pod głowę i lulu. Kiedy się budzę, telefon pokazuje, że mam jeszcze 17 minut. Heh, ciało wie lepiej. Zbieram się w drogę, reset wykonany.
Naiwny byłem myśląc, że postój na spanie, przeniesie mnie cudownie do krainy chłodu. Spiekota jest bez zmian. ALE. Widziałem tablicę ze zmianą województwa, co może zwiastować lepszej jakości drogi. W pierwszej chwili wpadam na remont, który jeszcze bardziej nie pozwala jechać niż zwykłe ujeby, ale za ów remontem robi się gładko. Niestety szybciej nie jest. Teraz rozwinąć prędkości nie mogę, gdyż w ryj wieje jak z dmuchawy! To pierwszy raz dzisiaj, że faktycznie walczę z wiatrem, a jest już dojrzałe popołudnie. Dowlekam swoje upieczone truchło do jakiejś miejscowości gdzie wypatruję sklep zielonych. Idę po loda i płyny do bidonów. W środku jest tak chłodno, że najlepiej zostałbym tu do wieczora, acz rygor czasowy mnie naciska. To postój ponadplanowy, trzy minuty później jestem w drodze i zimną przekąskę konsumuję podczas jazdy. Nawiedzony turystami Olsztyn, sprawnie przecinam bez postoju. Nawet zdjęcia zamku nie udaje się zrobić, ale naprawdę nie mam ochoty pchać się w te tłumy. Zaczynają się pagórki Szlaku Orlich Gniazd. Za chwilę będą baty.
708km
O dziwo, jak na razie, trasa poprowadzona jest tymi bardziej łagodnymi wzniesieniami, które całkiem przyjemnie wchodzą. Co ciekawe, nie pojawiają się te bardziej ostre ścianki, ciągle jest przyjemne bujanie. Podjazd, zjazd, podjazd, zjazd. Nadchodzi wczesny wieczór i robi się trochę chłodniej. Staję pod sklepem na uzupełnienie bidonów, bo jednak do tej pory grzało równo i picie znikało szybko. Niewiele później, wypatrzona na skwerku jakiejś wioski ławka, skutecznie zaprasza mnie na przerwę. Przez cały dzień nic nie jadłem, tylko ta niedokończona kanapka wiele godzin temu i lód. Nie byłem w stanie nic przełknąć, żołądek miałem zablokowany przez upał. Teraz powinno być łatwiej. Wyżeram resztę precelków i poprawiam batonem, już trochę na siłę. W ogóle muszę chyba darować sobie to sportowe jedzenie, zawsze się z nim męczę. Do Olkusza jest już blisko, ale daję sobie jeszcze chwilkę odsapnąć. Po całym dniu w upale jestem wykończony. Dobrze, że na jutro prognozy nie są aż tak optymistyczne, ma nawet popadać.
Ostrych ścianek nie doczekałem. Ciągle jest fajna płynna jazda pagórkami. Świetnie mi się jedzie, szczególnie dużo radości dają te długie zjazdy. W okolicach Ogrodzieńca zagaduję mijaną dziewczynę na MTB. Niespodziewanie, konwersacja mocno się rozkręca i trwa kilkanaście minut. Dziewczyna wie co za maraton jedziemy, jej kumpela brała udział, ale się wycofała. Z opowieści wynika, że z niej też niezła harpaganka. Podążamy wspólnie do samego Podzamcza, gdzie nasze drogi się rozjeżdżają. Ja kieruję się na Klucze, ona na zamek. A do Kluczy wjeżdża się tak ruchliwą drogą, z tak chamskimi kierowcami, że z własnej woli nigdy bym jej nie wybrał. Co roku jest ta sama sytuacja, od groma pojebanych szeryfów. Jadę przy krawężniku i odliczam metry do ronda na którym zjadę w boczą drogę.
Kilka kilometrów przed Olkuszem doganiam Pedro (Albota) i Damiana i razem, bez większego pośpiechu, zmierzamy na stację paliw. Za podpowiedzią Pedro kupuję pomidorową i pierogi. Oczekiwanie na podgrzanie chwilę trwa, ale wyżerka jest zajebista. Strawa wchodzi gładko aż miło. Przed górami chcę sobie trochę odpocząć, wiec nie śpieszę się szczególnie. Wpadam w jakiś leniwy rytm kolegów, którzy właśnie poszli spać. Idąc za ich przykładem, też próbuję drzemki, ale średnio to wychodzi i po piętnastu minutach rezygnuję. Miałem stąd ruszyć o 22:00 jednak się nie wyrabiam. Na następny maraton ustawię sobie jakiś alarm, żeby mnie ponaglał na przystankach. Pofolgowałem sobie przesadnie, tłumacząc tym, że i tak wynik będzie słaby, a jak zrobię dłuższą regenerację, to łatwiej zniosę noc. Nie potrzebowałem tak długiej przerwy.
800km
Lubię ten moment, kiedy kończy się niedziela, ja jestem w Olkuszu, jakieś 200km od mety. Wtedy dotwatcherzy szykują się do lądowania w swoich śpiulkolotach i piszą (pożegnalne) wiadomości typu “trzymaj się! już z górki”, “ciśniesz, meta blisko”, “już tylko 200”. To mi poprawia humor, choć w żaden sposób nie poprawia sytuacji. Pokonanie tych 200km (3600m^) na MPP zajmuje mi zazwyczaj, kiedy jestem wytrenowany, dwanaście godzin. Cały ten odcinek jest po górach, najpierw takich mniej intensywnych, a później totalnie niszczących i wysysających resztki chęci do jazdy. Przyjmuję, że tym razem będzie to czternaście godzin. Z tego wychodzi, że jak dobrze mi pójdzie, do mety dojadę w 51 godzin, to jest gdzieś około południa w poniedziałek. I oby tak się udało, bo pociąg z Poronina odjeżdża o 16:40 i nie mam zamiaru jechać innym.
Może i zamuliłem w Olkuszu, ale za to czuję się nieźle wypoczęty. A świeżość się przydaje, bo od samego miasta, przez wiele kilometrów teren łagodnie idzie ku górze. Nawet fajnie, można wejść przyjemnie w rytm. Od szczytu sytuacja się odwraca, jest niesamowicie długi zjazd. W połowie muszę założyć kamizelkę, bo robi mi się zimno, a zanim zjadę do końca, zaczynam przysypiać, gdyż serce nie ma co robić. Skręcam na szybkiego Monstera na Orlen w Krzeszowicach, dowalę kofeiny i cukru, to może trochę się pobudzę. Teraz dzida do przeprawy przez Wisłę, tam zapowiedział się z wizytą Adam i jak zapowiedział, tak zrobił. Niesamowite, że mu się chciało w nocy na wał przyjechać. Miało być przybicie piątki i w drogę, ale rozgaduję się i relacjonuję niemal cały przebieg maratonu. Gdyby nie światła lampek na zaporze, to pewnie bym gadał jeszcze dłużej, ale nie chcę dać się nikomu wyprzedzić, więc ruszam z kopyta. Kilkanaście minut przepadło, ale jak miło (Dziękuję Adam).
Stąd zaczynają się poważne góry, coraz trudniejsze. Ktoś tam mi pisał “w nocy podjazdów nie widać, to wchodzą łatwiej”. Nie widać, ale czuć! Czuć mocno podjazd pod Lanckoronę, chociaż w wersji łatwiejszej niż rok temu wchodzi gładko. Na następnym podjeździe wraca senność. Czuję, że zaraz mogą być kłopoty, a że mamy góry, to lepiej unikać zasypiania na rowerze. Jadę wypatrując jakiejś wiaty, żeby zrobić mała drzemkę i trafiam na wypasiony, górski przystanek autobusowy. Kładę się na dwadzieścia minut, żeby mieć pewność, że za kolejnym podjazdem znowu nie będę zasypiał.
Od restartu zbieram siły na pierwszy z trzech podjazdów niszczących. Makowska Góra ze startem z Jachówki. Prawie dwa kilometry, średnio 12,5%, ale maksy dochodzą do 20%. Nigdy jeszcze nie wjechałem tego podjazdu, zawsze był wypych. Czy tym razem się uda? Atakuję, z sukcesem! Jest niesamowicie ciężko. Nawet już nie pamiętałem, że ten podjazd jest tak długi. Na szczycie jestem zlany potem, ale udało mi się wjechać. Wow! Teraz zjazd, ale ostrożnie, na ulicy jest dużo suchych liści, nie chciałbym się pośliznąć na którymś nawrocie. Jestem mocno podbudowany tym sukcesem. W ogóle jadę po górach szybciej niż się spodziewałem, nawet wliczając czas poświęcony na spanie. Poza Makowską inne podjazdy nie robią większego wrażenia. Nakręcam się coraz bardziej. Dawać kolejne!
Na końcu jednego z długich zjazdów wpadam na grupę z Martą Gryczko. Kilku chłopaków i ona. Podobnie jak ja, zatrzymali się, bo dopada ich przeszywające zimno, że aż człowiekiem telepie. Ja już nie mam co ubrać, muszę się rozgrzać pracą nóg. Myślałem, że może kawałek pojedziemy razem, jednak już na pierwszym wzniesieniu odpadają gwałtownie. Dla mnie to paliwo! Jest moc! Jestem kozakiem! Dawać więcej gór! Moje kozaczenie przerywa nagle lampka, która wchodzi w tryb oszczędzania energii. Kurka, nie miał się kiedy skończyć prąd? Wyprzedziłem ich i teraz będę stał jak wał na poboczu i grzebał przy rowerze. Nie ma takiej opcji. Udaje się dojechać do jakiejś wioski w której świecą latarnie. Naładowane ogniwo mam pod ręką i teraz mam szansę podmienić je w czasie jazdy, co sprytnie ogarniam. WIĘCEJ GÓR!
930km
Zaczyna świtać. Maluje się niesamowicie piękny wschód słońca, niestety lekko za plecami. Gdyby nie ekipa za mną, to zrobiłbym postój na robienie zdjęć, a tak muszę się pocieszyć tym co zobaczę w czasie jazdy. Kurde jak jest pięknie. Przydałby się aparat, bo telefonem nie da się ująć tych cudownych obłoczków nad górami. Dojeżdżam Rabki Zdrój dokładnie o 5:58. Wypatruję za mostkiem Żabkę, więc skręcam do niej na śniadanie. Jest już otwarta, nawet nie jestem pierwszym klientem. Biorę kanapkę na gorąco i kolejnego Monstera, na tym dojadę do końca. W ogóle już od jakiegoś czasu do bidonów sypię kofeinę i poprawiam Monsterami. Muszę być nieźle nakoksowany tym pobudzaczem. Konsumuję kanapkę i widzę przez szybę sklepu jak przejeżdża ekipa Gryczko. Będzie kogo gonić.
Mają kilka minut przewagi, ale ja wpadłem w amok i zapieprzam jak na finiszu jakiegoś krótkiego wyścigu. Jest Rdzawaka, drugi podjazd niszczący. Zaczyna się znakiem 20% 1,8km. Myślę sobie “nie strasz, nie strasz…”. Oj jak ja się mocno pomyliłem! Oj jak szybko dostałem nauczkę. Ten podjazd faktycznie trzyma i to nie przez sto metrów, tylko na całości, na prawie dwóch kilometrach. Kiedy wspinam się do małego przegibka, mam nadzieję, że za nim będzie wypłaszczenie. Już wiecie, co nie? Nie ma wypłaszczenia, tylko ciąg dalszy. Przegibek daje na 10 sekund usiąść. Uśmiecham się złowieszczo pod nosem, staję z powrotem w korby i rura. Każdy jeden obrót trzeba wywalczyć używając wszystkich sił! Ja tych sił mam dzisiaj nieskończone pokłady! Daję radę. Dwa zero dla mnie!
Moich uciekinierów doganiam na początku kolejnego stromego podjazdu. Mijam ich dosyć szybko, mówię cześć i tyle się widzieliśmy. Świetnie się bawię, nawet nachodzi mnie myśl, czy aby nie przesadzam. Z radością pędzę w objęcia ostatniego podjazdu niszczącego. Ściany Bukowina. Zanim ona, jest dłuższy płaski, jak na warunki górskie, odcinek. To chwila żeby złapać oddech. Pogoda robi się mało przyjemna, coś popaduje z nieba i zacina porywający wiatr. Zastanawiam się, czy dojadę do mety bez deszczu, chciałbym chociaż w Bukowinie mieć suchą drogę. Dojadam resztę żelków i kalorycznego batona. Dwa podjazdy wjechałem, nie mogę zmarnować szansy, żeby wjechać wszystko. Za Białym Dunajcem wpadam na genialny pomysł. Będę jak te dzbany z komunikacji miejskiej i włączę sobie muzykę na głośnik telefonu. Odpalam pierwszy album Rage Against The Machine i biorę na klatę ścianę. Kiedyś już ją wjechałem, kręcąc wężyki i męcząc się okropnie. Dziś staję w korby i po prostu jadę. Zatrzymuję się na pamiątkowe zdjęcie pod pomnikiem i kończę podjazd. Nie powiem, zmęczyłem się, ale uśmiechałem. Trzy zero dla mnie! Misja wykonana.
Stąd mogę już powiedzieć, że mam z górki. Zostały dwa niegroźne podjazdy. Kiedy ostrożnie, gdyż wiatr zacina z boku i boję się wywrotki, zjeżdżam w stronę Poronina, wyprzedza mnie typ w gaciach MPP. Nie wygląda na zawodnika. Łapię go na światłach przed podjazdem pod Murzasichle. Zaczynamy rozmawiać. Jechał MPP rok temu, a teraz jest tu przypadkowo. I tak jedziemy jego tempem i sobie gadamy. Kolega dziwi się jak mocno jadę. Fakt, trochę mi ciężko, jednak jeszcze coś pod butem by się znalazło. Wypatruję kawałek przed nami dwóch zawodników, już nawet myślałem, że to Marek, ale kiedy ich doganiam okazuje się, że to Andrzej Tercjak i Wojtek Gawliczek. Zrównuję do tempa Andrzeja, a pan kolarz jedzie przodem i znika. Chwilę rozmawiamy z Andrzejem, ale tak wolno to mi się nie chce jechać, ja mogę więcej! Lecę dalej, jest szansa na czas poniżej 49 godzin. Jest bardzo duża szansa, bo zapomniałem, że przede mną jeszcze pięć kilometrów szybkiego zjazdu.
1000km
Został ostatni podjazd. Przypominam sobie, że przecież start był o 9:15, więc poniżej 49 godzin wyrobię się na pewno. Może zabawić się i zrobić 48:48? A więc gazu panie kolego. Wspinaczka idzie bardzo gładko, ten podjazd to takie stałe 4-7%. Wymyślam, żeby wjeżdżając ma metę puścić z telefonu motyw przewodni z Rockiego. Wyszukuję utwór i ustawiam w odpowiednim miejscu. Zanim dojadę do mety zdejmuję rękawki, trzeba prezentować się elegancko. Teraz najważniejsze, żeby nie przestrzelić z czasem. I kiedy tak się świetnie bawię, kiedy łapię pierwszy kontakt wzrokowy z Głodówką, całe napięcie ze mnie schodzi, dociera do mnie, że to już koniec i spływa fala wzruszenia. Łzy mi płyną w sposób niekontrolowany. Byku! Zrobiłeś to kolejny raz! Tysiąc kilometrów. W sobotę nad Bałtykiem, dziś w Tatrach. To jest nawet dla mnie niesamowite, że tak można. A jeszcze zrobiłem to tak po prostu. Bez cierpienia, bez bólu, bez kryzysów. Tysiąc kilometrów dobrej zabawy. W życiu aż tak nie cieszyłem się z ukończenia maratonu. Nigdy tak dobrze mi nie poszło mimo, że czas nie jest najlepszy. Na metę wpadam zgodnie z planem, z bananem na buzi w akompaniamencie “Eye of the Tiger”. Do zobaczenia za rok!
Podsumowanie:
Dystans
1003km
Czas jazdy
39:23
Czas całkowity
48:48
Przewyższenia
8 284m
Średnia prędkość
20,55km/h
Strava: Maraton Północ Południe 2024
Super się czyta, jakbym z Tobą jechał. Jeszcze raz gratulacje! Może kiedyś uda się przybić piątkę kręcąc razem :). Dziękuję za spotkanie.
Wow wow wow….
Wspaneiale sie to czyta.
Juz kiedyś Ci pisałam, że masz niesamowity dar pisania.
Uśmiałam się a i wzruszyłam przy lekturze.
Wielki szacun, uznanie za Twój wyczyn- jesteś Kozak nasz MISZCZ:):)❤🎖🏆👍
bardzo ciekawa relacja, dobrze się czytało. Miło też, że dodałeś zdjęcia. Gratuluję nogi! Niech Ci podaje.