To już czwarty raz kiedy wybrałem się na Maraton Północ-Południe. Zrobiła się z tego mała tradycja i przy okazji wydarzenie zamykające sezon startów. Fajna impreza, fajni ludzie, coraz szersze grono znajomych. Lubię tu być, na Helu, we wrześniu. Zjeść pizzę, pogadać z ultrasami, odebrać pakiet, zrobić selfie pod Kopcem Kaszubów i pojechać na Głodówkę. Tyle razy to robiłem, że tak prosto jak to piszę, tak proste do zrobienia wydaje się być przejechanie 1000km na rowerze. Ale nigdy przejechanie tego maratonu proste i łatwe nie było!
Nauczony doświadczeniem, sprytnie wybieram się w podróż tak, żeby na Helu być dosyć wcześnie i mieć dużo czasu na relaks. Z powodu braku biletów na rower, drogę muszę dzielić na dwa, a nawet trzy etapy. Pierwszy etap w czwartek do Iławy, tu nocleg. Później w piątek rano do Gdyni, tu dwie godziny czekania na przesiadkę. I w końcu na Hel. Gdyby nie pogoda, to wycieczka całkiem spoko. Ale najpierw zlało mnie w Iławie, a później pojechałem do portu w Gdyni i też mnie złapała mżawka. Czy to miała być zapowiedź tego co będzie na maratonie? Całkiem możliwe, bo w tym roku prognozy pogody zapowiadały najtrudniejsze warunki ze wszystkich edycji w których jechałem. Były to prognozy deszczowe, ale mocno niestabilne. Ja optymistycznie, a może lekkomyślnie założyłem, że pierwszą dobę uda się przejechać na sucho, a prawdziwa walka z aurą będzie w górach. Spakowałem się więc na taki scenariusz, nieświadomie zamykając sobie możliwość aktywnego reagowania na pojawiające się zmiany.
Po najdłuższym w historii moich udziałów w maratonach, dziesięciogodzinnym śnie, jem lekkie śniadanie, żegnam się z Marcinem z którym miałem nocleg i nieśpiesznie zbieram się na start pod latarnię. Chwila rozmów, również z kolegami z Grupetto, bo dopiero teraz mamy okazję się spotkać, jakieś rzeczy organizacyjne i już czas na odliczanie do startu. W końcu, w ten niezbyt ciepły ale jednak suchy poranek, ruszamy. Chłodek nieźle dokucza kiedy przemierzamy wspólnie trasę do Władysławowa, aczkolwiek ten chłodek mi pasuje, bo lubię tak niskie temperatury. Podobnie jak rok temu, moja taktyka zakłada zabranie się z czołówką i trzymanie się w niej na ile sił wystarczy. Najlepiej jakby udało się aż do podjazdu w Czymanowie. Końcówkę jazdy wspólnej, za patrolem policji, tak mocno pilnuję, że tuż przed startem ostrym, na czele zostajemy ja i Tadek. Jestem dosyć zaskoczony tą sytuacją, miało być inaczej, tu mieli być liderzy. No nic. Ciągniemy na pełnych obrotach cały peleton aż do świateł w Łebczy, gdzie inicjatywę przejmują faktyczni pretendenci do zwycięstwa. Ja spokojnie wskakuję na ich koło i wszystko zaczyna wyglądać normalnie. Tempo jest piekielne, szczególnie na podjazdach, w wyniku czego już po kolejnych kilku kilometrach zostaje nas tylko sześciu. Udaje mi się zgodnie z planem, utrzymać do sztajfy pod górny zbiornik w elektrowni. Zanim zostanę urwany, żegnam się grzecznie z uśmiechem na twarzy z góralami bo wiem, że raczej widzimy się ostatni raz na maratonie. Oni w moment znikają za garbem, a ja łączę siły z Krzyśkiem i przechodzimy w tryb „jedziemy swoje”.
Po małej chwili udaje nam się dojść Jędrka, który z chęcią dołącza do naszej pary. Jak na razie wszystko idzie gładko, a tempo mamy świetne. Dochodzimy jeszcze Michała, który chyba miał mały postój. Gestem pokazuje nam, żeby łapać jego koło, wiec tak robimy. Gościu okazuje się być niezłym koniem, chociaż na pytanie dlaczego nie jedzie z Cukierskim i Szlagorem odpowiada, że jest za słaby na nich. On jest za to za mocny dla mnie (nas), a na podjazdach, to już w ogóle. Trzymamy się za nim przez jakiś czas, aż w końcu podejmujemy decyzję żeby wrócić do swojej strefy komfortu i się nie forsować nadmiernie. Znowu jedziemy we trzech, ale na tyle spokojnie, że możemy zachwycać się krajobrazami zamglonych Kaszub. Jednak z Michałem spotykamy się ponownie na pierwszym bufecie, na stacji paliw w Egiertowie. My szybciutko ogarniamy swoje potrzeby, pijemy, jemy, napełniamy bidony i zaliczamy toaletę, a Michał nadal tu jest. Ostatecznie zbieramy się w tym samym momencie. Michał znowu wychodzi na czoło i znowu tempo jest dla nas za mocne. Puszczamy go przodem jak poprzednio, lecz tym razem nie udaje mu się uciec za daleko, ciągle pozostaje w zasięgu wzroku. Zastanawiamy się, po co jedzie solo i daje się grillować, nic nie zyskuje, a musi pracować sam. Koniec końców zwalnia i dołącza do nas, zadając sobie pytanie które i my sobie zadawaliśmy „po co tak jadę”. Włącza się w nasz cykl zmian i w nasze tempo.
Dalej jedziemy świetnymi terenami z pięknymi widokami, lecz wszystko psuje pogoda, która zaczyna się pogarszać. Robi się coraz bardziej mokro, to na drodze, to poprzez delikatne opady, aż w końcu pojawia się konkretny deszcz. Nie mam kurtki w kieszeni, więc jako jedyny z grupy muszę jechać w koszulce. Do kolejnego bufetu, w Chełmnie, nie jest szczególnie daleko, więc chcę tam dojechać i się ubrać. Właściwie, to mam zamiar ubrać się na noc, bo dojedziemy właśnie na koniec dnia. Niestety, do stacji paliw nie było aż tak blisko i mimo, że opady chwilowo ustąpiły, docieram już dosyć mocno przemoczony. Wykorzystuję suszarkę w łazience do suszenia garderoby i serwetki do osuszenia butów. Zakładam kurtkę i nogawki. Jemy zapiekanki i ruszamy w dalszą drogę. Na razie wszystko szło gładko.
Mam nadzieję, że szybko wyrwiemy się z mokrego frontu i będzie przyjemnie jak w dzień. No ale tak się nie dzieje. Nie dosyć, że po przerwie jakoś ciężko złapać mi rytm, to na dokładkę ulice są mega mokre i co chwilę pada deszcz, czasami nawet mocno. Pędzimy, a woda spod kół kolegów oblewa mnie niczym prysznic. Torba pod siodełkiem nie do końca działa jak błotnik i na plecy mam fontannę wody spod swojego koła. Szybko przemakają mi spodenki i nogawki, buty mam pełne deszczówki, a temperatura powietrza nie przekracza 12°C. Warunki stają się dosyć ciężkie, chociaż na razie do wytrzymania. Nie dzieje się dobrze, ale ciągle mam nadzieję, że w końcu uda się uciec z deszczowego frontu.
Od dłuższego czasu utrzymują się bardzo nieprzyjemne warunki. Nie da się jechać w okularach, bo w kilka sekund są zachlapanie i niczego nie widać, a bez nich co jakiś czas do oczu wpada piasek czy błoto. Staram się unikać wody lecącej spod kół kolegów, ale nie ma opcji, żeby uchronić się całkowicie. Jedziemy bardzo żwawym tempem, jak na te warunki. W pewnym momencie niespodziewanie droga się zwęża, co przez słabą widoczność udaje się zauważyć za późno i Krzysiek przyhacza pobocza, łapiąc kapcia w tylnym kole. Z małymi problemami udaje się zmienić dętkę, ale w międzyczasie wyprzedza nas jakiś zawodnik. Dosyć łatwo go dochodzimy jak tylko wznawiamy jazdę. Podpina się do naszej grupy i trzyma gdzieś z tyłu.
Niewiele przed Golubiem-Dobrzyniem dołącza do nas Radek Gołębiewski, żeby nam pokibicować. Przez czas kiedy z nami jedzie, udaje się zapomnieć o tym, że ciągle jedziemy po mokrym i że jest mega niefajnie. Toczą się jakieś rozmowy, ale ja się skupiam na drodze, jest bardzo niebezpiecznie. Kiedy Radek nas zostawia, żegnając słowami „już więcej deszczu nie będzie”, jesteśmy na gładkim i suchym odcinku drogi. Morale rosną, jest nadzieja, że w końcu się wyrwaliśmy. W końcu nie pada, w końcu jest sucho. W takich warunkach jest całkiem przyjemnie i nawet ciepło. Tak to można jechać. Szczęście nasze trwa tak z piętnaście minut, bo deszcz i mokre drogi wracają.
Kiedy tak pędzimy, ja na ostatniej zmianie, Jędrek sięga ręką do kieszeni i widzę jak zaczyna się przewracać. Próbuję hamować, ale na mokrym asfalcie nie ma szans się zatrzymać. Jakimś niepojętym sprytem udaje mi się go ominąć i niewjechać w niego i nie położyć się razem z nim. Jędrek szybko zbiera się z drogi. Rower na szczęście ma cały, a on sam jest tylko poobijany. Winowajcą okazuje się mała szczelina w asfalcie na całkiem dobrze utrzymanej drodze. Mega pech, trafić akurat w te nieszczęsne kilka centymetrów.
Z każdą minutą coraz głośniej odzywa się we mnie głos, że to nie ma sensu. Nie przygotowałem się na taki scenariusz ani mentalnie, ani z ciuchami. W mojej głowie rodzi się pomysł żeby dojechać do okolic Łowicza, gdzie podejmę decyzję czy jadę dalej. Szacuję, że mam do przejechania jakieś 100km (faktycznie było 150) i tam się rozstrzygnie. Stamtąd w razie co mam pociąg do Warszawy. Sytuacja jest o tyle zła, że w tej wodzie ciężko cokolwiek zjeść, bo jadę jak pod prysznicem. Picie też nie chce wchodzić, bo żołądek się skurczył. To może się szybko skończyć wielką bombą i odcinką prądu. Na dodatek pojawia się drażniący ból w prawej lędźwi, przez co ciężko mi pedałować tą nogą. Ale walczę. Byle do Łowicza.
Wtem, niewiele przed Sierpcem, Michał wyskakuje, że musi się ubrać na noc, bo nie zrobił tego na ostatnim punkcie, a teraz już mu chłodno. Dołącza do jego pomysłu Jędrek. Mój plan zaczyna się walić! No więc szukamy stacji paliw w Sierpcu, gdzie można się będzie zatrzymać, bo przy trasie maratonu jej nie ma. Wchodzimy do ciepłego pomieszczenia i na tym jest koniec ciepłego przywitania. Na stacji nie serwują gorących dań, nawet hot-dogów. Upada kolejny element mojego planu, że tu coś zjem (zamiast w Płocku) i mogę jechać dalej. Zdejmuję rękawiczki, które obecnie są gąbkami pełnymi wody. Wyciągam telefon i przez przypadek słuchawki, a z jednej z nich spada gumka. Próbuję założyć tą pieprzoną gumkę, ale po kilku nieudanych próbach odpuszczam. Dłonie mam tak zmarźnięte, że nie jestem w stanie nimi operować. Zero czucia. Po chwili okazuje się, że nie tylko dłonie mam przemarźnięte. Całe moje ciało wpada w dygot. Robi mi się okropnie zimno. Podczas jazdy, aż tak tego nie czułem. Teraz, jak puls mi spadł, wszystko się zmieniło. Zaczyna się katastrofa.
Kiedy Jędrek i Michał wyciągają toreb cały zestaw ciepłych ubrań, dociera do mnie, że ja ze swoją bluzą i zimową czapką wypadam dosyć blado. Zmiana tych ubrań poprawi mi komfort na może 10km dalszej drogi, a później znowu będę przemoczony. Nie widzę szans na powodzenie. Postanawiam, że dalej nie jadę. Wolę zostać tu w ciepłym miejscu, niż jechać dalej i być może musieć przerwać dalsze zmagania gdzieś pośrodku niczego w chłodzie i na deszczu. Krzysiek, też postanawia zakończyć swój udział w maratonie. Podobnie jak ja, dochodzi do wniosku, że nie ma co walczyć za wszelką cenę, my cenimy również przyjemność z udziału w maratonach, a sam dystans nie jest celem i wyzwaniem.
Michał i Jędrek zbierają się w dalszą drogę, a ja dzwonię po pomoc. Zamawiam gorącą herbatę, zakładam ciepłą bluzę i czekamy z Krzyśkiem na transport. Na stacji dzieją się cyrki. Jakaś pijana patola odwala manianę. Nawet z jednym z typów wchodzę w sprzeczkę słowną, która kończy się tekstem oponenta „w ryj kiedyś dostałeś?”. W końcu przyjeżdża jakieś auto, wyskakuje z niego dwóch łepków którzy szybkimi ciosami powalają przed budynkiem dwóch pijaków i znikają. Może nie jest ciszej i spokojniej, ale za to patola zajmuje się patolą, a nie normalnymi ludźmi.
Nasz transport jeszcze nie przybył, a ja po prawie dwóch godzinach czekania ogrzałem się i osuszyłem na tyle, że byłbym w stanie pojechać dalej. Poczułem się tak dobrze, że właściwie byłem gotów ruszyć choćby tylko do Płocka. Plecy co prawda nadal bolą, ale taka myśl się w głowie zrodziła. Ostatecznie zabrakło odwagi. Dochodzę do wniosku, że decyzja zapadła, nie ma co wprowadzać zamętu. Poza tym, do Płocka i co dalej? Jakoś nie widziałem opcji jechać do mety w deszczu, a takie były prognozy. Na szczęście przyjeżdża Eliza i już nie ma miejsca rozmyślania, to faktyczny koniec. Pakujemy rowery i wracamy. W połowie drogi zaczyna lać deszcz i tak jest do samej Warszawy. Kiedy wypakowujemy Krzyśka rower, zajmuje to sekundę, takie przyśpieszenie nadają nam strugi deszczu. W niedzielny poranek, gdy próbuję wstać z łóżka, wita mnie potężny, rwący ból pleców. Żeby się podnieść, muszę wykonać jakieś obejścia, aby się tylko nie zginać. Męczę się z tymi bolącymi plecami jeszcze w poniedziałek. Pozwala to na chwilę uspokoić sumienie, że decyzja o DNF była słuszna.
Wycof boli jak diabli. To nie jest tak, że sobie myślisz, że inaczej się nie dało. Dało się inaczej. Inni (jadą) dojechali. Aczkolwiek jak się nastawisz na dobry wynik, to nie interesuje cię żeby po prostu dojechać do mety, chcesz to zrobić dobrze albo wcale. Dojechać do mety za wszelką cenę byłem gotów kiedy walczyłem o swój pierwszy tysiąc na BBT, wtedy jechałem w deszczu 16 godzin. Obecnie sam dystans nie jest celem oraz wyzwaniem. Trochę to przekleństwo, bo otwiera furkę do zbyt łatwego poddania walki jak coś nie idzie. Nieukończony wiosną #rtpl4 i teraz MPP, to jest poniekąd konsekwencja głupiej blokady, że muszę mieć dobry wynik. Pierwsze problemy i strata czasu powoduje, że nie widzę sensu dalszej walki, jest to dla mnie jak znak, że przegrałem. Czas się z tego wyleczyć i z powrotem zacząć być konsekwentnym z pokonywaniu kilometrów, a nie w robieniu dobrych wyników!
Planowałem od przyszłego sezonu wycofywać się z udziału w ultramaratonach, przynajmniej tych najdłuższych. Tymczasem niepowodzenia poniesione w tym roku, pokazały mi jak niewiele wiem o determinacji w dążeniu do osiągnięcia celu. Czuję się nadal niezbyt przetestowanym w sytuacjach ekstremalnie trudnych i chyba trzeba będzie wystawić swoją głowę na kolejne próby, aby znaleźć i zbudować siłę mentalną! Nie mogę zostawić bez odpowiedzi kwestii, dlaczego widzę tak ograniczony horyzont możliwości rozwiązania napotykanych problemów i wybieram pierwszą najprostszą ścieżkę, zazwyczaj ucieczki.
Podsumowanie:
Dystans
411km
Czas jazdy
13:19
Czas całkowity
15:43
Przewyższenia
2213m
Średnia prędkość
26,10km/h