Przejdź do treści

Wataha Ultra Race – Zima 2023

O wyścigu dowiedziałem się w ubiegłym roku z relacji jakie pojawiły się w internecie. Bardzo żałowałem, że nie brałem udziału w tej imprezie, bo pasowała mi charakterem. Dlatego zapisałem sobie w pamięci, żeby nie przegapić okazji pościgania się w zimowych warunkach na dystansie ultra i czekałem na ogłoszenie kolejnego zimowego wyścigu Watahy. Zapisy ruszyły pod koniec listopada, więc szybko opłaciłem wpisowe i zacząłem odliczać dni do startu. W tym odliczaniu naszła mnie nawet chwila sporych obaw, bo pojawiły się obfite opady śniegu i siarczysty mróz, co uświadomiło mi, że takie warunki mocno by skomplikowały pokonanie 220km w terenie. Ale druga strona mojej duszy się cieszyła, to byłoby konkretne wyzwanie! Jeszcze na tydzień przed świętami mieliśmy przepiękną białą zimę z duża ilością śniegu, co skrzętnie wykorzystałem na treningi. Jednak prognozy długoterminowe mówiły o nadchodzącym dużym ociepleniu i jak na złość się spełniły. Spadł deszcz i nastała wiosna, a 1 stycznia było nawet lato. Cała nadzieja na zimowe ściganie rozpłynęła się, ponieważ według prognoz nie było szans na zmianę aury. Nomen omen, była to woda na młyn dla tych co zimę lubią mniej, w efekcie czego mocno zaczęła rosnąć lista startowa i ostatecznie zatrzymała się na pozycji 179.

W sobotni, jeszcze ciemny poranek, odebrałem pakiet startowy i razem z innymi “wilkami” ustawiam się w bramie Ośrodka Rejów czekając, aż puszczą nas w dziki gon. Dokładnie o 7:00 ruszamy. Zaczynam od przebijania się do czuba stawki, bo mój plan jest prosty i oczywisty. Jadę w trupa z czołówką ile wytrzymam, a później się zobaczy. Wznoszące się początkowe kilka kilometrów, szczególnie podjazd pod wiadukt, pomaga mi zająć dogodną pozycję przed pierwszym odcinkiem terenowym. Po nocnych opadach deszczu, leśna droga jest śliska, grząska i usłana licznymi kałużami. Jest też trudny zjazd naszpikowany sporymi skałkami wiodący do niedużego potoku, który wszyscy przecinają na pełnej prędkości, więc nie mam wyboru i robię tak samo. Od teraz już nie będzie sucho w butach, bo głębokość tej przeprawy pozwoliła skutecznie zamoczyć nogi powyżej kostek. Nie ma mrozu, więc to raczej nie problem, szczególnie żew tym pędzie nie myśli się o takich drobnostkach. Jest adrenalina, jest walka! Ten dosyć wymagający sektor, który mnie trochę zaskoczył, pozwala mi wyprzedzić kilka kolejnych osób, słabiej sobie radzących w takich warunkach i zachować miejsce tuż za elitą. Jednak czyż nie miał być to maraton pięknych szutrów?

Wyjeżdżamy na kolejny fragment asfaltowy, który w wyniku wprowadzonego objazdu odcinka kompletnie zalanego, mocno się wydłuża i wzbogaca o spory podjazd. Tu następuje wyraźny podział z przodu peletonu. Jestem minimalnie za słaby na najszybszych, jednocześnie za mną też robi się pusto. Łapię koło Grześka i teraz przez jego plecy obserwuję oddalającą się czołówkę. Kiedy chwilę później przejmuję inicjatywę w naszej parze, spada do nas Michał (Jemioło brat Grześka), znajomy z ubiegłorocznego MPP (zwycięzca PGR 2022). Uznał, że tempo grupy Romka jest za mocne, dlatego ich odpuszcza. Zawiązuje się miedzy nami współpraca, chociaż może to za mocne słowa z mojej strony. Zawiązuje się nić porozumienia, że jedziemy dalej razem. I jedziemy. Domniemam, że bracia i tak planowali wspólnie pokonać trasę, ale ja im planów psuć nie zmierzam, co najwyżej będę im towarzyszył. Michał pozostaje na zmianie i nadaje żwawe tempo, ma chłop kopyto nieziemskie.

Niemniej jedzie się świetnie. Jest dynamicznie, jest sprawnie i nieustannie dużo błota i wody. Ku mojemu zaskoczeniu, po niedługiej chwili dogania nas jeszcze dwóch chłopaków, ale zostają w naszej grupie i nie wygląda na to, żeby chcieli nas odstrzelić. W końcu zaczynają się pierwsze szutrowe autostrady na tym maratonie. Takie mega długie, proste, leśne drogi ze świetną nawierzchnią. Niemal idealnie gładkie, chociaż dziś trochę usiane kałużami. Zaiwania się po nich równie szybko jak po asfalcie, tylko jakby kapkę przyjemniej. Jakimś sposobem udaje się jeszcze raz złapać kontakt wzrokowy z trójką liderów, co być może ich ocuciło, bo za kolejnym zakrętem znikają bezpowrotnie. Nas za to, niedługą chwilę później, dogania Mariusz Cukierski, który i tak jedzie krótki dystans, więc to nie nasz rywal. Dynamicznie nam ucieka. Oddala się na kilkaset metrów, aby od razu stracić całą przewagę w piaszczystym terenie nad stawami skąpanymi we mgle. Na takich sekcjach trzeba mieć dużo umiejętności technicznych, potrafić wybrać odpowiedni tor jazdy, żeby nie hamować i zwinnie jak jaszczurka omijać wielkie niczym jeziora kałuże. Z rozmowy z Mariuszem wiem, że nie jest fanem jazdy terenowej, jego żywioł to szosa, stąd słabiej radzi sobie na takich oesach. Zanim zwycięzca “krótkiej łapy” ucieknie nam na dobre, będziemy go doganiać jeszcze dwa razy na podobnie trudnych odcinkach.

Poranne mgły delikatnie ustępują miejsca przejaśnieniom i robi się bajecznie. Niemniej od samego startu dzień cieszy przeuroczymi krajobrazami. Wcale nie musi być lato czy choćby sucho, żeby było przyjemnie pięknie. Nawet wysoki puls i lecące w twarz błoto spod kół kolegów nie przeszkadza upajać się obcowaniem z naturą. Rower, świetna trasa i fajna ekipa wystarczą, aby pysznie się bawić. Urozmaicenia trasie dodają, pojawiające się co jakiś czas, trudniejsze odcinki, nazwijmy je specjalnymi. Jeden z nich charakteryzował się tym, że nisko nad drogą zwisały cienkie gałązki. Zdążyłem go nawet nazwać roboczo “chłoszczącym lasem”. Trzeba było robić uniki, żeby za mocno po głowie nie dostać. I robiąc jeden z takich uników, chciałem jednocześnie ominąć kałużę po lewej stronie drogi. Nieoczekiwanie przednie koło łapie uślizg, znosi mnie na prawą stronę drogi i mimo błyskawicznego zaciśnięcia hamulców, z pełną prędkością wpadam na wystający z lasu w formie szlabanu, pień ściętego drzewa! Walę centralnie przednim kołem i zaliczam OTB. Nawet buty nie wypięły się z pedałów, więc robię obrót w przód razem z rowerem. W tym momencie byłem akurat czwarty w grupie, więc tylko wołam do ostatniego z naszej paczki, że jest OK. Chociaż tak na prawdę nie wiem czy jest ok, ale krzyczę tak, żeby ich nie zatrzymywać. Niech walczą, niech cisną.

Zbieram się z drogi i pierwsze co, to sprawdzam czy rower cały. Widzę, że tylko wykrzywiła się kierownica, spadł łańcuch i wypięły błotniki z uchwytów. Innych szkód nie odnajduję. Boli mnie piszczel, ale zgodnie z zasadami nie drążę, nie ma na to czasu, to nieważne, sprawdzi się na mecie. Najważniejsze, że jestem cały, tzn. kończyny się ruszają tak jakbym tego oczekiwał czyli mogę jechać. Szybko przywracam rower do sprawności i ruszam. Błotnik z tyłu jeszcze gdzieś ociera, muszę zatrzymać się ponownie. Poprawiam mocowanie i zaczynam gonić chłopaków. Niby dużo mi nie uciekli, ale gonić samodzielnie grupę nie jest tak łatwo i może się ta misja nawet nie powieść. Przyjmuję, że w razie co, to złapię ich na przerwie za 50km.

Daję z siebie wszystko, a za każdym zakrętem bacznie wypatruję tylnych światełek rowerów. Na razie ich nie widzę, więc nie zwalniam tempa. Docieram do drogi leśnej zaczynającej się szlabanem, takim co zmusza do zatrzymania się i przejścia pod nim. Dalej jest kawał prostej, ale tu też nie dostrzegam kompanów. Teoretycznie, w takim miejscu, powinniśmy znacznie zbliżyć się do siebie, ale niestety, nadal nikogo nie widać. W końcu po prawie dziesięciu kilometrach pogoni, trafia się błotnisty odcinek, który wymusza wolniejsze tempo i tam łapię kontakt wzrokowy. Dystans między nami, to kilkaset metrów. Dokładam jeszcze do pieca i przelatuję to błoto w trybie turbo. Kiedy wyskakuję na fragment krajówki, mam stratę około 300m, tyle jest mniej więcej do zjazdu w las, który sygnalizuje mi Garmin. Po skręcie w prawo okazuje się, że został tu przygotowany bufet z ciastami i gorącymi napojami i moja grupka zatrzymała się, co pozwala do nich szybko dojechać. Jednak czasu na postój dla mnie już nie ma, bo chłopaki właściwie ruszają. Muszę objeść się smakiem pięknie wyglądającej szarlotki i gorącej kawy. Trudno. Najważniejsze, że znowu jestem w grupie, jestem cały i mogę jechać. No i jestem też dosyć zmęczony tą pogonią, ale to się zaraz unormuje, w grupie jest łatwiej.

Niedaleko, za dzikim przejściem kolejowym, gdzie trzeba przeprowadzić i przenieść rowery, osiągamy punkt wyboru dystansu i okazuje się, że dwaj zawodnicy którzy dołączyli do nas jako ostatni, wybrali dystans krótki. Dochodzi nawet do małego nieporozumienia nawigacyjnego, bo myśleli chyba, że my też na krótką łapę jedziemy. Znowu zostajemy we trójkę, a w związku z tym, że Łukasz Kofin (z trójki z przodu) jedzie dystans krótki, właśnie w tym momencie wskakujemy na pudło. Przy tej okazji, Michał chce sprawdzić jaką przewagę mamy nad kolejnymi zawodnikami i kiedy zaczyna klikać w telefonie, pojawiają się na drodze wielkie kałuże. Próbuje ominąć jedną z nich, lecz łapie pobocza, traci równowagę i zalicza lot do rowu, gdzie ląduje oparty plecami o stare drewniane ogrodzenie. Człowiek cały, rower też, tylko klamka hamulcowa wymaga prostowania. Archaiczne ogrodzenie szczęśliwie nie ucierpiało, a jest jakości i konstrukcji bardzo wątłej. Straty są jedynie w czasie, więc niezwłocznie ruszamy dalej, dalej nie wiedząc co za naszymi plecami się dzieje.

Przejeżdżamy przez osadę Piekło, a chwilę później mijamy również Sielpię. Byłem tu latem, kiedy jechałem do Kluczy, na spotkanie sekcji rowerowej. Jest to kolejny wolniejszy fragment trasy, ale po przecięciu szosy na Końskie, rozpieszczają nas następne szutrowe autostrady. Droga zrobiła się prawie płaska i poza znikającymi za plecami kilometrami lasów, niewiele się dzieje. Jedziemy z wiatrem. Słonko przebija się przez lekkie chmury. Cisza i spokój. I nagle bam! Grzesiek przykleja się do tylnego koła Michała i leci z gracją na glebę. Było 90° w prawo, ale nie zauważył na nawigacji i chciał jechać prosto. Płaci za to bolesnym, aczkolwiek nieszkodliwym, upadkiem. Wracamy na rowery i śmiejemy się, że w ilości gleb mamy remis, ale już nie chcemy kontynuować tej rywalizacji. W ramach dalszej beki, przed kilkoma kolejnymi zakrętami krzyczymy ostrzegawczo. “W lewo!”. W prawo!”. Jednocześnie delikatnie uspokajamy tempo jazdy i w tym momencie wyprzedza nas Michał Jakubiec (na mecie trzeci). Różnica prędkości jest komicznie duża. Grzesiek komentuje ów sytuację stwierdzeniem, że “wyprzedził nas jak wóz z gnojem”. Jednak w tej chwili chcemy po prostu spokojnie dojechać do przerwy na 125km. I kilka minut później już stoimy na jakiejś lokalnej stacji paliw. Jakubiec, którego jeszcze mieliśmy w zasięgu wzroku, jedzie bez przerwy.

Tak jak się spodziewałem, wybór towarów na stacji paliw jest bardzo kiepski. Biorę obowiązkową Colę, chyba za małą, a na dalszą drogę trzy wafelki i jakąś icetea do bidonu. Zwalniam miejsce na wafelki zjadając prowiant, który zalega mi jeszcze w kieszeniach od startu, popijam colą i już zbieramy się w dalszą drogę. Po niecałych dziesięciu minutach znowu jesteśmy na trasie.

Po tym małym odpoczynku jedzie mi się fajnie. Zawsze tak jest. Kilka minut przerwy dla nóg przynosi dużą ulgę i odrobinę świeżości. Opuszczamy asfalt i dalej są gładkie szutrówki. Pechowo, przy dosyć dużej prędkości, wpadam z impetem w niewielką, acz nieprzyjemną dziurę i pęka mocowanie tylnego błotnika. Być może pękło ono kiedy miałem wypadek w chłoszczącym lesie, ale teraz się urywa definitywnie. Widzę, że dynda i lekko ociera o oponę, jednak pozwala jechać. Próbuję coś tam poprawić podczas jazdy, ale nieskutecznie. Z każdą chwilą całość rozpada się coraz bardziej, muszę się zatrzymać i spróbować usunąć usterkę. Daję znać chłopakom, żeby jechali dalej, a ja spróbuję ich dogonić. Zabieram się za próbę naprawy. Mam zapasowy uchwyt, więc go montuję. Niestety błotnik jest w błocie (dziwne co?) i przy próbie montażu, zapasowy uchwyt również pęka. Mam z sobą powertape i mógłbym próbować coś zdziałać, ale ilość mazi jaka obkleja rower nie daje nadziei, że użycie taśmy będzie miało jakikolwiek sens. Do tego syfu raczej nic się nie przyklei. Postanawiam pozbyć się błotnika. Śruba na dolnym widelcu trzyma solidnie i męczę się, żeby wyrwać lub jakoś wyłamać plastikowy element. W końcu pęka i zostaje niegroźny kikut. Gdyby to się nie udało, musiałbym demontować tylne koło i odkręcać ów śrubę, a więc jeszcze bardziej grzebać się w błocie i stracić jeszcze więcej czasu. Z żalem stwierdzam, że nie mam co zrobić ze śmieciem i zostawiam błotnik na poboczu drogi, za co przepraszam szanowną gminę.

Nie ma czasu na łkanie, muszę gonić. To jest wyścig! Uciekło mi prawie pięć minut, a ja nawet nie wiem czy jestem w stanie pojechać tak szybko, aby odrobić starty. Michał na prawdę nadawał bardzo dobre tempo. Ale przecież się nie poddam, co to, to nie ja. Uruchamiam wszystkie pokłady sił i motywacji, łapię dolny chwyt i pędzę. Wiem, że szybko nie da się dojść kolegów, ale po kilkudziesięciu minutach gonitwy coraz bardziej nerwowo zaczynam wyszukiwać ich na końcach kolejnych długich prostych odcinków trasy. Stopniowo nerwowość zaczyna przeobrażać się w niepokój, że pędzę na złamanie karku, ale się nie zbliżam, że jeszcze trochę i opadnę z sił i będę się wlókł do mety, wyprzedzany przez innych zawodników. Mimo wszystko nie poddaję się, będę walczyć do upadłego. Mijam Radoszyce, gdzie jest kawałek prostego asfaltu, ale tam też nie wypatruję mrugających lampek. Kilka kilometrów dalej wyprzedzam kobietę na rowerze, taką z tych co jedzie z kadencją 12 i buja się z lewej na prawą jakby zaraz miała się przewrócić. Pytam “Tych dwóch dawno jechało?”. “Nie, przed chwilą byli”. Myślę sobie, pięć minut to też przed chwilą, no ale wiem, że nie są daleko. Być może się nie zbliżam, ale też mi nie uciekają. Jest nadzieja, że ich dogonię. Jest sens cisnąć dalej. Tylko pojawia się z tym mały problem, bo w prawej nodze zaczynają łapać skurcze, z którymi na tym etapie jeszcze umiem sobie poradzić. Niemniej jest to wyraźna informacja, że zamęczam mięśnie i powinienem delikatnie odpuścić.

Za kolejnym zakrętem 90°, gdzie wita mnie enta leśna autostrada, gdzieś na horyzoncie, zauważam ledwo widzialne mrugnięcie. Nie jestem przekonany czy to lampka roweru. Z takiej odległości wydaje się, że to jakieś większe zamieszanie na drodze. I faktycznie, kiedy dojeżdżam do tego miejsca okazuje się, że to myśliwi zastawili drogę samochodami, a teraz się do nich pakują. Nie mam pewności co widziałem z daleka. Jednak ów czerwony błysk musiał tam być, bo w momencie gdy opuszczam las, na kolejnej prostej, hen daleko, kolejny raz widzę mruganie lampki. Teraz mam prawie pewność, że mój cel był przez moment w zasięgu wzroku, więc jeszcze bardziej się mobilizuję. Kilkanaście minut później dystans maleje na tyle, że kompanów coraz częściej mam w zasięgu wzroku. Dojście ich to tylko formalność, jednak dosyć wymagająca. Odległość między nami zmniejsza się nie za szybko, momentami odnoszę nawet wrażenie, jakby czasami się zwiększała. Kiedy dzieli nas może sto pięćdziesiąt metrów zaczyna się akurat mocniejszy podjazd na którym sił mi już kompletnie brakuje. Ledwo się wlekę. Gdyby nie skrzyżowanie z krajówką, które pokonuję wyraźnie sprawniej, moja pogoń pewnie jeszcze by trochę trwała. Ale w końcu, po prawie półtorej godzinie pogoni, łapię chłopaków. Jestem wykończony i ledwo żyję, a może nawet umieram. Ale cel został osiągnięty. Teraz już chcę tylko do mety.

Co najlepsze, cała ta pogoń była w sumie tylko po to, żeby nie jechać samemu, bo niczego poza tym nie zyskuję. No dobra. Zyskuję jedną rzecz, ale bardzo niepoliczalną i niemierzalną. To satysfakcja, że udało mi się dogonić chłopaków. Grzesiek obstawia nawet, że skoro ich dogoniłem, to zaraz zostawię ich i polecę dalej sam. Ale w mojej głowie rządzi teraz myśl, czy w ogóle uda mi się utrzymać w grupie. Do mety jest jeszcze pięćdziesiąt kilometrów i z danych z licznika wychodzi, że tych bardziej pagórkowatych. A ja na prawdę jestem zupełnie wypompowany. Mikro skurcze czuję już w obu nogach. Spaliłem masę energii i w każdej chwili może mi odciąć prąd. Nie mam pewności czy dojedziemy we trójkę do mety. Ale mam trochę szczęścia. Pod moją nieobecność, Michałowi zacięła się tylna przerzutka i ma tylko dwa biegi z przodu, co w jakiś sposób hamuje jego możliwości. Widzę też, że u towarzyszy nie ma jakiejś presji aby cisnąć ponad siły, jest raczej równe spokojne tempo. To rozsądne podejście. Właściwie nie mamy kogo gonić, a za plecami też jest spory zapas. Dzięki temu, mam czas żeby złapać oddech i uspokoić puls. Na razie jest jeszcze płasko, więc i nogi mają chwilę na odpoczynek.

Z gonitwy przechodzę z powrotem w tryb przyjemnej wycieczki. Nadal czuję duże zmęczenie, ale mimo tego wraca ta fajna przyjemność z jazdy. Znowu mogę się cieszyć krajobrazami i samą jazdą na rowerze. Czuję, że powinienem zjeść, ale po takim wysiłku ciężko mi nawet sięgnąć po Prince Polo. Reaguje na to Michał i częstuje mnie magiczną kostką mocy. O dziwo, zjedzenie jej przebiega gładko, ale efekt jej działania nie jest jakiś piorunujący. W sumie nie wiem dlaczego się spodziewałem takiego efektu. Bądź co bądź, brzuszek jest zadowolony, bo coś wpadło do żołądka. Przed nami pozostał ostatni etap, odcinek wspólny z trasą krótką, który będzie zdecydowanie pagórkowaty.

Zaczynamy kalkulować czy uda się dojechać do mety przed zachodem słońca. Zostało nieco ponad czterdzieści kilometrów i jakieś półtorej godziny. Powinno się udać, jedziemy przecież całkiem sprawnie. Tak sprawnie, że co chwilę wyprzedzamy kolejne zawodniczki i zawodników z krótkiej łapy. Męczą się oni okrutnie na podjazdach. Wszystkich pozdrawiamy, a niektórych dopinguję do walki. Ze swojego doświadczenia wiem, że to zawsze trochę pomaga odnaleźć jakieś ostatnie ukryte pokłady sił. Ale ja też nie mam lekko. Moi kompani są z gór, na tym etapie, na podjazdach, zdecydowanie lepiej sobie radzą. Mnie nogi już palą i kąsają delikatne skurcze. Muszę się dobrze mobilizować, żeby nie zostać za daleko, bo jeszcze zostanę sam. Picie w bidonie też mam mocno na rezerwie. Sytuacja jest dla mnie ciągle niepewna, ale do końca jest na prawdę bliziutko. Super, że każdy podjazd kończy się uczciwym zjazdem i wykorzystuję je do maksimum, aby oszczędzać nogi i siły. W pewnym momencie, a wydaje mi się, że do mety jest jeszcze kawał drogi, Grzesiek mówi do mnie, że to już koniec podjazdów. Mimo, że pomylił się o jeden, była to dla mnie wiadomość jak zbawienie i ten ostatni pokonuję z godnością. Zostało kilka kilometrów z górki, które jedziemy już na kompletnym luzie, poświęcając te kilkanaście minut na rozmowy m.in. o tym, jak bardzo nie przydały nam się lampki.

Na mecie jesteśmy jeszcze długo przed zachodem słońca. Odbieramy medale, zbijamy piątki dziękując sobie za wspólną jazdę i robimy wspólne zdjęcia. Trochę niestety, ale to już koniec tej przygody. Mimo wszystko wielkie wow! Zajmujemy wspólnie czwarte miejsce na trasie długiej. Nie myślałem, że tak szybko pokonam 220km tego maratonu, zakładałem raczej dziesięć godzin, a nie 8:29. Mam świadomość, że ten wynik, to w większości zasługa Michała, ale przecież nikt za mnie nie przejechał trasy, a dwie długie pogonie pracowałem tylko sam. Mimo wielkiego wysiłku jaki mnie kosztował ten dzień, ogarnia mnie zupełna euforia. Mam totalny wybuch pozytywnej energii jaka się we mnie zebrała podczas jazdy. Rewelacyjnie dobrana trasa, super pogoda i świetne towarzystwo oraz przygody na trasie sprawiły, że był to jeden z najfajniejszych maratonów jakie jechałem. Domyślam się, że to nie ostatni mój raz na Wataha Ultra Race Zima. Domyślam się, że jesienną trasę też będę chciał pojechać. Takie imprezy przyciągają i takich imprez potrzebuję i poproszę o więcej.

Podsumowanie:

Dystans

220km

Czas jazdy

08:10

Czas całkowity

08:29

Przewyższenia

1603m

Średnia prędkość

26,90km/h

Strava: Wataha Ultra Race Zima 2023

Dyskusja

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *