Wcześniejszy natłok zajęć m.in. poprawianie życiówki (1159km), a później nadmorska wyprawa z synami sprawiły, że na maraton jechałem z biegu. W czwartek wieczorem wróciłem z wybrzeża do domu, a już o trzynastej kolejnego dnia byłem na dworcu kolejowym. Logistycznie byłem zupełnie nieprzygotowany do startu w maratonie. Jedyne co miałem ogarnięte, to bilet do Katowic, na szybko przygotowany rower, spakowane trochę ubrań i sprzętu oraz trasę wgraną do Garmina. Bardzo optymistycznie założyłem, że jakoś się wszystko ułoży, a jak nie, to najwyżej będzie bardziej przygodowo.
Pierwszą rzeczą, którą musiałem zorganizować, był nocleg, bo nie miałem nawet tego. Palowałem poszukać spania w czasie kiedy już będę w pociągu, w podróży. Właściwie można powiedzieć, że tak zrobiłem. Los sprawił, że tym samym pociągiem jechał Tomek, z którym kolejny już raz wpadliśmy na siebie przy okazji jakiegoś ultramaratonu. W konwersacji wyszło, że ma on wolne miejsce w pokoju na kwaterze w okolicach startu maratonu. Spadł mi po prostu z nieba. Nie dopytując nawet o szczegóły, biorę to miejsce. Jeszcze tylko kupuję on-line bilet na pociąg z Katowic do Rajczy (tak, tego też nie miałem) i już spokojnie mogę jechać dalej. Jak na razie, wszystko układa się gładko.
Kiedy już nagadaliśmy się z Tomkiem i nastała przerwa w opowieściach, podróż zaczęła się ciągnąć. Nie spodziewałem się tak długiej podróży. Gdzieś po drodze dosiada się Góral Nizinny, z którym również zamieniam kilka zdań. Ale znużenie narasta, chciałoby się już być na noclegu. Z każdym kilometrem bliżej gór, niebo staje się coraz bardziej sine, a od Żywca zaczyna padać deszcz. W Rajczy z nieba mocno siąpi i opuszczanie wagonu do najprzyjemniejszych nie należy. Trzeba jeszcze zatrzymać się w sklepie na zakupy. Nie jestem przygotowany z prowiantem na maraton i na kolację i śniadanie też. W głowie mam pustkę. Brak pomysłu co zabrać jutro na trasę. Przywiozłem z sobą tylko cztery batony żelowe i dwa shoty na skurcze. Nic więcej. Dokupuję, żelki Haribo, morele suszone, Snickersy i izotoniki. Tu w sklepie dociera do mnie, że trudno będzie jechać na takim zestawie, ale nic już na to nie poradzę, trzeba improwizować.
Przez całą drogę do miejsca noclegu pada deszcz i po zaledwie czterech kilometrach, kiedy dojeżdżamy do Willi Sól, jestem przemoczony. W wyniku jakiegoś zamieszania z rezerwacją, dostaję duży, czteroosobowy pokój tylko dla siebie. Super. Na miejscu jest jeszcze dwóch innych ultrasów. Spotykamy się wszyscy w części wspólnej pensjonatu i przybliżamy właścicielom co to jest to ultrakolarstwo. Zdziwienie na ich twarzach z każdą kolejną chwilą tylko się potęguje, ale w końcu muszą wracać do swoich zajęć. My pozwalamy sobie na dodatkową chwilę rozmowy przy piwie i też udajemy się na wypoczynek. Zabieram suszarkę do włosów i uciekam do pokoju suszyć buty i resztę garderoby. Przygotowuję rzeczy do maratonu, nastawiam budzik i kładę spać.
Łóżko i pościel są tak miłe, że śpię jak zabity. Nigdy tak spokojnie nie spałem przed maratonem, mimo że w nocy przebudził mnie jakiś wybuch znajdującego się niedaleko transformatora. Za oknem dalej jest buro i mokro, ale pamiętam słowa właściciela, że tu jest mikroklimat, który sprawia, że chmury trzymają się na długo. Zjadam śniadanie i ruszam do bazy maratonu, bo rejestracja do siódmej, a mam spory kawałek dojazdu. Kiedy jestem w Rajczy, niebo zaczyna się przecierać, a w samych Ujsołach nie ma już nawet chmurki. Czyli jednak mikroklimat… Potwierdzam swój udział, odbieram pakiet startowy i tracker i mam sporo wolnego czasu. Toczą się przedstartowe dyskusje z innymi zawodnikami. Wszyscy są już zwarci i gotowi do wyzwania. Co chwilę startuje kolejna grupa. Przed biurem pojawiają się znajomi kolarze z Łowicza. Witamy się serdecznie i wymieniamy kolarskimi komplementami. W ekipie jest Maniek, najmocniejszy koń jakiego znam. Ja już wiem kto będzie walczył o najwyższe podium na mecie i daję mu jasno do z rozumienia, że stawiam na niego. On jak zawsze, tylko nieśmiało się uśmiecha, chociaż wiem, że dobrze zna swoje możliwości i ambicje.
Przychodzi godzina startu mojej grupy i tu miła niespodzianka, bo jest w niej Sebastian, z którym przejechałem drugą część TdS 2019. W końcu ruszamy! Pierwsze kilometry lecą w dół, więc jest szybko, a przy okazji można się rozgrzać. Dla mnie jeszcze o tyle przydatne, że mam czas na skonfigurowanie Garmina. To kolejna rzecz której nie przygotowałem przed maratonem. W sumie zupełnie zapomniałem, że po wymianie urządzenia nie zdefiniowałem sobie profili. Jadę więc i klikam w komputer, ustawiając ekrany, pola i inne elementy. Kto to robił wie, jakie to upierdliwe. Wyrabiam się tuż przed pierwszymi wzniesieniami.
W końcu zaczyna się pod górkę. Kiedy zaliczamy pierwszy ostrzejszy podjazd z naszej sześcioosobowej grupy zostaję tylko ja i Seba. Po reszcie nie ma nawet cienia. Dalej jedziemy już tylko razem. Czuję się świetnie, każdy kolejny podjazd wchodzi gładko. Co jakiś czas wyprzedzamy zawodników z poprzednich grup. Pogoda jest dla mnie bardzo niekorzystna, bo świeci słońce i jest blisko 25°C. Napój z bidonów znika mi ekspresowo i już za Przysłopem muszę tankować w przydrożnym sklepie, na co uciekają ze dwie minuty. Szybko doganiam Sebastiana i razem wdzieramy się na Krowiarki. Po zjeździe z przełęczy na dół, paradoksalnie na Podhalu, zaczyna się najdłuższy płaski odcinek całego maratonu.
Zgodnie z prognozami niebo zakrywa się chmurami. W Czarnym Dunajcu, kiedy robimy przerwę na mikro odpoczynek i zakupy, zaczyna padać deszcz. Trochę przesiadujemy pod sklepem w oczekiwaniu na lepsze warunki. Dobija do nas Zbyszek z Łowicza, ale my już właściwe startujemy, więc nie czekamy na niego licząc, umawiając się, że nas dojdzie. Dosłownie kilka minut później łapie nas nie Zbyszek, ale inna deszczowa chmura i z naszej próby oszukania przeznaczenia nic nie wychodzi. Z jednej strony to nawet fajnie, bo w końcu schładzam się i pracuje mi się dużo lepiej, no ale w butach mokro. Już na suchym asfalcie zaczynamy podjazd pod Ząb, który mimo, że się ciągnie długo, wchodzi gładko. Szybki zjazd do Poronina blokuje nam auto. Kierowca mógł nas przepuścić, a nie próbować jechać szybciej. Na górskich zjazdach, mało kiedy samochód jest w stanie jechać sprawniej niż dobry kolarz. Na dole zauważam, że mój towarzysz trochę został w tyle. Jesteśmy teraz na wypłaszczeniu więc zwalniam trochę żeby dać się złapać, ale Sebastian mnie nie dochodzi. Zostaję sam, ale chociaż miałem czas żeby delikatnie odpocząć przed kolejnym grubasem.
Jak widzisz drogowskaz “Gliczarów”, to wiedz co się święci. Tu jest czają się jedynie ciężkie podjazdy. Równym tempem pokonuję kolejne metry. Jest piekielnie trudno. Moje prawe kolano zaczyna dawać jakieś sygnały zmęczenia. Na razie mnie to nie stresuje. Czasami jakoś koślawo się dociśnie i później jest chwilowy dyskomfort. Zaraz po o sięgnięciu szczytu wita mnie jazd z Bukowiny, mój ulubiony. Jest mega szybki i w miarę bezpieczny. Tu rozpędzam się drugi raz na tym maratonie do ponad 70km/h. Mogłoby być szybciej, jednak jestem delikatnie blokowany przez auta. No ale i tak jest wielki banan na mordzie. W okolicach Rzepisk łapie mnie kolejny raz deszcz i Łapszankę jadę po mokrym. Trochę wężykiem udaje się wjechać najmocniejszą ściankę bez zatrzymania. Jest giga ciężko, ale napędza mnie świadomość, że zaraz czeka mnie maratoński zjazd do Niedzicy. Bez zatrzymywania się, podziwiam panoramę Tatr z chyba najlepszego punktu widokowego jaki znam. Kilka sekund później zaczynam zasuwać w dół. Kolano coraz wyraźniej daje znać o sobie i na bardziej płaskim odcinku zjazdu, mam trochę problem żeby docisnąć. Do tego dołącza poczucie zmęczenia. Mam plan żeby w Niedzicy zatrzymać się na jakiś posiłek, ale wszędzie jest pełno ludzi, więc odpuszczam i postanawiam przetrwać do kolejnego wypłaszczenia za 20km.
Pokonuje podjazd w Falsztynie i po chwili jestem u podnóża przełęczy Knurowskiej. To ostatni ciężki podjazd który dziś mnie czeka. Jest długi i dosyć męczący, ale wspinam się dziarsko z nadzieją na przerwę. Stąd ostatni raz można podziwiać Tatry, które dziś ciągle ukrywają się pod sinymi chmurami. Od szczytu zaczyna się kolejny długi zjazd. Pędzę w dół i rozglądam się za jakimś miejscem postoju, gdzie można coś zjeść, ale bez powodzenia. W Ochotnicy Dolnej, zrezygnowany zatrzymuję się pod markerem. Tracę nadzieję na znalezienie miejsca gdzie zjem obiad. Kupuję batony i izotonik. Zjadam loda, a kiedy mam startować zauważam 30m dalej restaurację. Wpadam do niej z rowerem i z biegu łapie kelnerkę, zamawiając jedzenie. Robię sobie dłuższą przerwę. Ponad 200km za mną.
Rozsiadam się i czekam na zamówione pierogi ruskie. Zanim pojawi się talerz, ogarniam napełnianie bidonów i robię porządki w kieszeniach. Dzwonię, popijam piwo bezalkoholowe, sprawdzam na trackingu jak wygląda sytuacja na trasie, przeglądam socjale. Kiedy nabieram energii na dalszą część maratonu, przebiegającą obok ulicą migają mi kolejni zawodnicy w tym Sebastian oraz Zbyszek. To trochę drażniące widzieć ile cennych sekund ucieka. Zjadam szybko obiad z myślą, że i oni będą musieli coś zjeść, więc stratę odrobię. Mozolnie zbieram się do powrotu na trasę. Na szczęście na początek mam jeszcze kawałek z górki, świetnie bo jestem mega pełny i ciężko wejść na wyższe obroty.
Kiedy dojeżdżam do Łącka, sytuacja jest niepokojąca. Coś się zblokowało, żołądek mam nadal pełny i jedzie się ociężale. Na dodatek spotyka mnie bardzo niebezpieczna sytuacja. Samochód jadący z naprzeciwka nagle zjeżdża na mój pas i zaczyna jechać na czołówkę. Uciekam ile się da na skraj jezdni i już nic więcej zrobić nie mogę. W ostatniej chwili kierowca Passata odbija, mijając mnie o włos. Do dziś nie wiem czy chciał mnie nastraszyć czy może się zagapił w telefon. W głowie już widziałem jak się rozbijam na masce tego auta. Potrzebuję chwili żeby opanować zdenerwowanie. Kondycyjnie dalej jest ciężko. Nie potrafię złapać porannego rytmu, a na dokładkę, na podjeździe za miastem, kolano bardzo wyraźnie boli. I jeszcze to nieustępliwe gorąco, mimo że jest już wczesny wieczór. Turlam się beznadziejnie oczekując poprawy, która za nic nie chce przyjść. Czas podjąć działania aktywne.
W pierwszym napotkanym sklepie kupuję Redbulla, który zazwyczaj mnie pobudza. Odpoczywa tu również Piotr, którego już dziś wyprzedzałem. Zamieniamy parę słów. Widzę że on też jest dosyć zmęczony. Daję sobie jeszcze kilka minut odpoczynku i wracam na trasę. Jest odrobinę lepiej, ale żołądek stoi. Nie mam wyjścia, walczę z trasą, a ta nie daje chwili spokoju. Ciągle są niedługie podjazdy o różnej trudności. Później kilkanaście sekund w dół i kolejny podjazd. Takie interwały są chyba bardziej wymagające, niż jeden konkretny podjazd. O problemach jakie mnie męczą daje zapomnieć na chwilę piękny zachód słońca. Podziwiam grę światła i kolorów i w tych miłych okolicznościach kończy się dzień.
Chwilę przed dwudziestą pierwszą napotykam przy drodze sklep. Jako, że kolejną rzeczą której sobie nie przygotowałem, to spisanie roadbooka, nie wiem kiedy będzie następna okazja taki sklep spotkać, a w nocy może być z tym poważny problem. Robię więc zakupy tak, żeby awaryjnie dotrwać nawet do rana. Piję kawę, którą można było kupić w automacie, ale automat nie zadziałał, wiec dostałem zwykłą rozpuszczalną. Jeden pies tak właściwie. Mimo, że jest ciepło, teraz 18°C, przebieram się w długi rękaw. Lepiej takie sprawy załatwiać jak są dobre warunki, chociaż tu komary tak gryzą, że nie wiem czy warunki można nazwać dobrymi. Fajnie jest mieć na sobie suche ubranie, samopoczucie rośnie niesamowicie. Zakładam jeszcze lampkę i załadowany jak ciężarówka ruszam w ciemną noc. Tempo jednak mam raczej wolne. Problem z żołądkiem nie ustępuje, a kolano dalej boli. Teraz już nie myślę o dobrym wyniku, ale żeby się zmieścić w 24 godziny.
Kilka kilometrów za Myślenicami przejeżdżam obok marketu 24h. Cholera, gdybym wiedział, nie wiózł bym tyle picia na zapas! W ogóle bym nie stał pod tamtym sklepem. Trudno. Mijają kolejne nocne pagórki, a sytuacja jest o tyle ciekawa, że większość trasy jest oświetlona, bo to tereny zabudowane. Kiedy jednak jestem w ciemniejszym miejscu, lampka przełącza się w tryb oszczędny ogłaszając w ten sposób, że kończy się prąd w akumulatorach. Z tego wynika, że zabrałem używane, nie w pełni naładowane. Czyżby kolejna rzecz, której nie dopilnowałem pakując się? Problem jest dosyć poważny, bo ledwo minęła północ i prądu nawet w trybie oszczędnym do rana nie wystarczy, a nawet jeśli, to na zjazdach, przy tak słabym świetle będzie niebezpiecznie.
Docieram do Kalwarii Zebrzydowskiej, jest szansa znaleźć tu miejsce gdzie kupię baterie do lampki. Zatrzymuję się przy kebabie gdzie spotykam wstawionego gościa i próbuje ustalić czy jest tu otwarta jakaś stacja paliw lub sklep. Ciężko z nim nawiązać kontakt i zaufać temu co bełkocze, ale wskazuje mi sklep nocny. Melduję się w nim z nadzieją, że zdobędę kolejne wskazówki, a może nawet same baterie. Gdzież tam, baterii nie ma, a ekspedientka okazuje się nie być kierowcą i nie ma żadnych przydatnych informacji. Nadzieja na kupienie baterii przygasa. Trochę pogodzony z losem, piję przed sklepem zakupioną właśnie cole. W tym momencie podjeżdża samochód. Zapytuję kierowcę o otwartą stację paliw, a ten mi pokazuje, że wystarczy prosto, tam pod górkę, 1,5km. Jadę! Jest Orlen z nocnym okienkiem. Kupuję baterie i hot-doga, którego z wiadomej przyczyny i tak nie jestem w stanie zjeść. Jego zakup był zupełnie bez sensu, a próba zjedzenia jeszcze głupsza. Wracam na trasę w miejscu gdzie zjechałem i kontynuuję walkę. Na razie mój czas nie jest taki zły.
Zjazd po baterie szybko okazał się mądrym posunięciem. Zaraz za terenem zabudowanym znalazłem się w takich ciemnościach, że nawet pełna moc lampki ledwo wystarczała. Część zjazdów musiałem pokonywać zostawiając sobie dużo miejsca na błędy, bo były szybkie i kręte. W końcu dojechałem do wypłaszczenia w okolicach Wisły, gdzie przywitały mnie mgły i chłód. Teraz przydałyby się nogawki, żeby ugrzać nogi, bo zimno stało się przenikliwe. Ale nogawki zostały w domu. Staram się nie skupiać na tym problemie, ale walczyć o utrzymanie jako takiego rytmu jazdy. Przejeżdżam na drugą stronę Wisły ciesząc oko widokami i wspominając ubiegłoroczny MPP.
W ciemności słyszę zbliżający się za plecami rower. Ktoś jedzie dobrym tempem. Mobilizuję wszystkie siły i łapie koło. W końcu jadę ponad 30km/h, pierwszy raz od nie pamiętam ilu godzin. Czuję, że na razie jestem w stanie jechać z takim obciążeniem. Nie wiem kto to jest, ale ma lemondkę dzięki której na swoich zmianach jedzie blisko 38km/h. Swoje zmiany jestem w stanie jechać około 5km/h wolniej. Docieramy razem do Zatoru, gdzie widzę otwartą stację paliw. Czuję już spore zmęczenie tą dynamiczna jazdą i mam potrzebę odpoczynku. Muszę też sprawdzić swoje zapasy, bo do mety jeszcze około 100km, a to może być ostatnia okazja na zakupy. Mój towarzysz postanawia jechać dalej i nasze drogi się rozdzielają.
Pod stacją siedzi Piotr, którego spotykam już chyba czwarty raz na trasie. Pytam czy długo będzie jeszcze odpoczywał i czy mogę do niego dołączyć. Zgadza się i ma być gotowy za kilkanaście minut. Mi to pasuje, bo w tej chwili najbardziej brakuje mi jakiegoś towarzysza, który nada mi rytm. Oczywiście dalej nic nie jem, bo żołądek bez zmian, stoi na dębowo. Wlewam w siebie kolejną kawę z nadzieją, że nie zaszkodzi, a trochę odblokuje moce. W czasie kiedy odpoczywam, przybywa wielu innych zawodników. Wszyscy są zmęczeni i głodni i tworzą w Zatorze mały zator. Ja z Piotrem na szczęście już się stąd zabieramy, ale chwilę przed nami startuje Agata z Michałem, którzy mają ekspresowy przystanek. Szybko ich doganiamy i zostawiamy za sobą, jednak nie na długo. Tempo Piotra jest słabsze niż moje, ale nie chcę jechać sam, więc się trzymam blisko. Dochodzimy Witka, a naszą trójkę Agata i Michał i jedziemy pięcioosobową grupą. Za plecami rozgrywa się wschód słońca i witają nas promienie nowego dnia. Myślami szykuję się na czekający nas ostatni trudny podjazd tego maratonu. Kocierz.
Kiedy zaczyna się wspinaczka, wszyscy jadą jak dla mnie bardzo spokojnie. Mimo, że dokucza mi kolano, wytrzymuję w tempie grupy do połowy podjazdu. Postanawiam pojechać z mocą jaka teraz wydaje się być dla mnie optymalna. Zanim dojadę do pierwszego nawrotu, zostaję sam. Jedzie mi się dziwnie lekko. Czuję ból w kolanie, ale nie taki który przeszkadza cisnąć. Podjazd jest dłuższy niż się spodziewałem, mimo wszystko sił do końca mi nie zabrakło. Zaczyna się zjazd. Jest szybko, zimno i wilgotno. Moje nogi w mgnieniu oka przeszywa chłód do szpiku kości. Kiedy jestem na dole, oba kolana nie chcą się zginać. Trochę trzęsie mnie z zimna, ale nic na to nie zaradzę. Zatrzymuję się na pasku drogi oświetlonym słońcem próbując się ogrzać, jednak o tak wczesnej porze to się nie udaje. Dotykam dłonią piszczeli, a one są lodowate. Nic dziwnego, że mięśnie nie chcą działać. Czekam jeszcze chwilkę z myślą, że może ktoś zaraz do mnie dołączy, ale tak się nie dzieje, wiec ruszam dalej.
Ból kolan jest dokuczliwy i nie pozwala jechać jakoś super sprawnie, ale dobrze, że w ogóle mogę kręcić. Właściwie jest to raczej czołganie się z grymasem na twarzy. Liczę, że za chwilę przyjdzie ocieplenie i słońce mnie rozgrzeje. Za plecami pojawia się Piotr i mnie wyprzedza. Łapie jego koło i znowu jedziemy razem. On ma problem z sennością i też ledwo zipie. Ale robi się ciepło i przyjemnie. Jedziemy po pseudo zmianach mimo, że razem nie mamy już sił. Walczymy o każdy metr i mozolnie składamy je w kilometry. Przejeżdżamy Żywiec i do mety zostaje ostatnie 30km. Niby niewiele, ale dystans i trudności jakie do tej pory pokonaliśmy, zniszczyły nas doszczętnie. Wleczemy się okropnie i nie potrafimy z tym wygrać. Na ostatnich czterech kilometrach wskrzeszamy jeszcze ostatki sił i z godnością osiągamy metę. Odbieramy medale i gratulacje. Jest słodko gorzka radość z czasu poniżej 24h. Można było pojechać dużo lepiej, ale zbyt wiele rzeczy poszło nie tak, większość przez brak przygotowania.
Na mecie są jeszcze kolarze z Łowicza, którzy skończyli jazdę kilka godzin temu. Maniek wygrał tak jak obstawiałem. Chwilę dyskutujemy i chłopaki się zwijają. Ja idę na posiłek i zaczynam pakować się do wyjazdu na dworzec w Rajczy. Tymczasem na metę przyjeżdża Sebastian. Byłem przekonany, że skończył maraton przede mną, ale tak się nie stało. Dopadło go w nocy zmęczenie i urządził sobie dwugodzinną drzemkę na jakimś dworcu. Sebastian oferuje mi, że jak potrzebuję, to może mnie podwieźć do pociągu samochodem. Z chęcią korzystam z tej oferty. Przez zagadanie, dojeżdżamy do Żywca. Trafiam idealnie na odjazd pociągu do Katowic, który rusza tuż po tym jak wchodzę do wagonu. W czasie podróży udaje mi się kupić bilet do Warszawy. Na przesiadkę czekam 20 minut i dzięki tak sprawnemu transportowi, jestem w domu wczesnym popołudniem, w porę na obiad. Podróże wszyły mi idealnie, Maraton Podróżnika dużo słabiej.
Podsumowanie:
Dystans
503km
Czas jazdy
20:17
Czas całkowity
23:15
Przewyższenia
6598m
Średnia prędkość
24,80km/h
Strava: Maraton Podróżnika 2020 – jak zaplanujesz, tak pojedziesz