Przejdź do treści

Tyczyn – Warszawa – Zimowa wycieczka ekstremalna

Znalezienie się w grupie osób (czyt. Grupetto Warszawa), która nie ma strachu w sobie, przynosi nader często pomysły szalone, żeby nie powiedzieć głupie. W normalnym świecie chociaż część takich pomysłów jest zabijana przez sceptyków, ale nie tu. U nas dyskusja od pierwszego słowa toczy się w kierunku „jak to zrobić”. Gdybyśmy chodzili po górach, to K2 zimą byłoby nasze na 100%. Ale naszą dyscypliną jest kolarstwo, dlatego K2 jest Nepalczyków, a my zdobywamy kolejne szczyty na rowerach.

Tym razem przyszło zaproszenie od grupy kolarskiej z Podkarpacia. Wymyślili oni, żeby w ramach 29 finału WOŚP zorganizować „trening rowerowy” na trasie Tyczyn-Warszawa (około 340km), odwiedzając po drodze, lokalne sztaby organizujące zbiórki pieniędzy. Taka wycieczka to super sprawa, pod warunkiem, że nie jest to środek zimy. Zimy jakiej od wielu lat nie było, zimnej i śnieżnej. Jednak rzecz staje się łatwiejsza, kiedy przyszłe trudności traktujesz jako wyzwanie do pokonania, a nie kłody rzucane pod nogi. Tak więc w moment zawiązała się grupa osób, która nie zważając na żadne przeciwności, chce sobie zrobić „wycieczkę”. Zaczęło się organizowanie kolejnych spraw. Transport, nocleg, wsparcie. Później jeszcze dyskusje w co się ubrać, co zabrać na trasę, co jeść, co pić. JAK TO PRZEŻYĆ!? I najważniejsze… Czy w PKP wystarczy biletów na rowery!!! Ani się nie obejrzeliśmy, a już byliśmy w jednym wagonie i pełni podniecenia na zbliżającą się przygodę, jechaliśmy do Rzeszowa.

Ze dworca zabiera nas bus, który jutro ma być naszym wozem technicznym. Na nocleg, zorganizowany przez kierownika całego zamieszania, Dominika z Tyczyna, dojechaliśmy coś około dwudziestej. Zasiedliśmy do suto zastawionego stołu, aby zjeść kolację, za co wielkie dzięki dla rodziców Dominika, naszych gospodarzy. Normalnym zwyczajem, odpłaciliśmy się opowieściami o naszym ultrakolarskim życiu. Jednak mając na względzie pobudkę o godzinie 0:30, szybko udaliśmy się na spoczynek. Czasu na sen przed „treningiem” zostało niewiele. Mi udało się wycisnąć prawie trzy godziny w objęciach Morfeusza i byłem chyba rekordzistą w naszej reprezentacji. Nieźle jak na spanie w nowym miejscu, do tego z facetem w jednym łóżku.

Dzień zaczynamy śniadaniem, nie gorszym niż kolacja. Szybko się pakujemy i kiedy wychodzimy z domów, bo byliśmy podzieleni na dwie grupy, dwa domy, lekko pada śnieg. Przez noc przybyło może jakieś 2 cm świeżego puchu, a już wieczorem było niewesoło. Pakujemy bagaże do wozu wsparcia i ruszamy w drogę. Ostrożnie opuszczamy dosyć stromy zjazd i w ten sposób rozpoczynamy kolejną przygodę. Po kilkunastu minutach jazdy po ośnieżonych drogach docieramy pod remizę straży pożarnej w Tyczynie, gdzie ma się odbyć oficjalna odprawa i start honorowy. Tu poznajemy osobiście podkarpacką ekipę. Dopiero teraz okazuje się, że Boguś, to ten Boguś. Wow! Będę jechał u boku wielkiego człowieka (SIC!), wielkiego ultrakolarza! Mistrza. Idola wielu kolarzy.

Żegnani brawami ruszamy pod eskortą wozów strażackich, która wyprowadza nas na obrzeża Rzeszowa. Chwilę po tym jak zostajemy sami, wyraźnie pogarszają się warunki na drodze. Nie wszyscy czują się pewnie na tym odcinku. Niezbyt szybko, jednak dosyć sprawnie docieramy do pierwszego sztabu. Zapobiegawczo, postanawiam założyć dodatkową warstwę na górę i wkładam ogrzewacze chemiczne do ochraniaczy na buty. Rozgrzewam się gorącą herbatą i zajadam domowe ciasta, które jadą wozem wsparcia. Czas, aż wszyscy się oporządzą, spędzam na szkolnym korytarzu, łapiąc ciepła ile się da. Kiedy wychodzą ostatnie osoby na dwór, dowiadujemy się, żeby nie jechać dalej wyznaczoną trasą, bo prowadzi ona przez budowę. Niestety, część grupy już się oddaliła i nie słyszy nawoływań żeby zawrócić. Nie ma wyjścia, trzeba będzie się przebić.

Zgodnie z zapowiedzią, warunki stają się coraz trudniejsze, a warstwa śniegu jest coraz grubsza. Pod śniegiem jest zmarznięta, rozjeżdżona nierówno ziemia i jedzie się bardzo niestabilnie. Kilka razy ratuję się przed upadkiem. W końcu dojeżdżamy do miejsca, gdzie białego puchu jest tak dużo, że dalsza jazda jest niemożliwa i trzeba rowery przenieść. Po stu, może dwustu metrach marszu, wychodzimy na DK19, tu jest czarna droga. W końcu możemy jechać normalnie i osiągnąć planowaną prędkość przejazdową. Słonym asfaltem, sprawnie dojeżdżamy do Niska.

W mieście śniegu na ulicach jest trochę więcej, jednak nie przeszkadza to nadto i żwawym tempem docieramy do Stalowej Woli. Kiedy tylko opuszczamy główną drogę, żeby dotrzeć do kolejnego sztabu WOŚP, zaczyna się prawdziwe wyzwanie. Szosa jest całkowicie biała. Śnieg jest tylko przemielony przez koła samochodów, a widać, że w nocy trochę go przybyło. Teraz większość grupy ma problem z jazdą i utrzymaniem się na rowerze. Mi idzie całkiem sprawnie i właściwie świetnie się bawię, robiąc co jakiś czas przystanki w oczekiwaniu na resztę śmiałków. Kiedy w końcu docieramy do sztabu, ja zostaję przy samochodzie technicznym. Zmieniam rękawiczki na narciarskie, bo obecne są trochę wilgotne. Wrzucam je na nawiewy pod szybę, żeby wyschły. Kolejny raz popijam herbatkę i zajadam się ciastami. Przerwa trwa okropnie długo i zaczynam trochę żałować, że nie poszedłem z wszystkimi do ciepłego domu. W końcu ekipa wraca, ale z postanowieniem, że część dojedzie do odśnieżonej drogi busem, żeby nie opóźniać całej wyprawy. Ja zostaję w grupie, której takie warunki nie przeszkadzają i czują się pewnie na śniegu. Szybko docieramy na „czarny ląd”, czyli do DK77. Jesteśmy przed busem, więc żeby się nie wychładzać, nie czekamy tylko pędzimy dalej przed siebie. Przewagę mamy na tyle dużą, że zostajemy złapani dobrych kilka kilometrów dalej, gdzie dołącza reszta składu. Kiedy po kilkudziesięciu minutach na horyzoncie zaczyna malować się Sandomierz, dzień jaśnieje.

Na rynek starego miasta, wiedzie stromy podjazd ośnieżonym brukiem. Jest bardzo ślisko, więc zachowując najwyższą ostrożność, wszyscy spokojnie wspinają się do sztabu. Ponieważ czuję się zapchany, wypijam tylko kawę i biorę kilka kęsów drożdżówki. Przerwa, jak każda poprzednia, nieco się przeciąga. Część grupy potrzebuje się ogrzać inna część chce trochę odpocząć. Kiedy w końcu opuszczamy rynek i miasto, za naszymi plecami wschodzi słońce, co automatycznie poprawia mi nastrój. Teren jest pagórkowaty, więc każdy dzielnie walczy ze wzniesieniami, pokonując je tempem na jakie go stać. To wiąże się z postojami na szczytach, dzięki czemu jest okazja odpocząć i zrobić jakieś foto. Jednak to nie wzniesienia będą teraz dla mnie wyzwaniem. Mnie łapie lekki kryzys, odebrało mi siły. Niby podjazdy jadę bez problemu, ale staram się nie wychodzić na zmiany, bo puls od razu szybuje na granice skali i oddech mi odbiera.

Z końcem jazdy po DK79, teren się wypłaszcza, za to droga staje się ośnieżona i nieco bardziej czarne są tylko kreski wyjeżdżone przez opony samochodów. Tempo jazdy mocno siada, co przekłada się na mniejszy puls. Z każdą sekundą czuję coraz głębsze wychłodzenie. Jak się później okaże, zgrywa się to z najniższą temperaturą na trasie, -13°C. W końcu jest mi totalnie zimno, do tego mam bombę i męczę się okropnie z każdym obrotem korby. Na domiar złego, na przejeździe przez tory kolejowe, przewracają się niegroźnie trzy osoby. Nikomu nic się nie stało, ale przy okazji robimy kilka minut przerwy. Kiedy ruszamy dalej, ja wyrywam lekko na czoło, żeby spróbować się rozgrzać. Jednak wygląda na to, że nie tylko ja nie mam sił, bo współtowarzysze zostają coraz bardziej za moimi plecami. Po chwili dogania mnie Marcin, który też jest przemarznięty. Dał znać pozostałej ekipie, że leci szybciej do kolejnego przystanku, bo inaczej zamarznie. Mam chwilę zawahania czy się podłączyć, bo przecież bomba. Niepewnie decyduję, że wolę umierać trzymając tempo, niż umierać zamarzając. Łączymy więc siły i we dwóch żwawo kręcimy, ja na razie tylko na kole. O dziwo, udaje się nas Sylwkowi, musiał się nieźle spiąć. Teraz jak Trzej Muszkieterowie, utrzymujemy mocne tempo, jadąc po uczciwych zmianach. W końcu robi mi się ciepło, a nawet gorąco.

Kiedy docieramy pod szkołę w Ostrowcu, ledwo żyję, ale mam nadzieję na dłuższą przerwę i regenerację. Niestety okazuje się, że punkt jest nieczynny. Czeka tu nasz wóz techniczny, który zdążył poinformować grupę jadącą za nami, żeby udali się bezpośrednio Kunowa. Nam pozostaje chwila przerwy na dworze w czasie której łapię kilka łyków herbaty i zjadam parę rurek z kremem. Musimy szybko wracać na rowery i gonić naszą paczkę, tym bardziej, że jest zimno. Kiedy wyjeżdżamy na rogatki miasta, na łuku DK9widzimy naszych. Dzieli nas kilkaset metrów i finalnie dochodzimy ich tuż przed kolejnym sztabem. A w sztabie witają nas po swojsku, bigosem i kiełbaskami na gorąco. Jest herbata, kawa, ciasta. Wszystko swojskie, wszystko pyszne. Ja ze względu na wcześniejszy problem z żołądkiem mam rozkminkę czy w ogóle jeść, ale ostatecznie atakuję wszystko co oferują przemiłe panie. Na dokładkę serwuje sobie jeszcze żele energetyczne. Jest pysznie i miło i chciałoby się zostać na dłużej, ale już mamy dług czasowy, wypada więc się zbierać w dalszą drogę.

Wracamy na DK9, gdzie ruch nie jest jakiś uciążliwy, czego się trochę obawiałem. Mnie nadal męczy bomba, ale dzielnie się trzymam w połowie stawki. Po cichu liczę na to, że po zaliczonym przed chwilą bufecie w końcu odpuści i zacznę jechać bez blokady. Do sztabu w Iłży nie jest daleko, więc na razie jakoś człapię. I doczłapuję, bez poprawy stanu. Od razu lecę do busa i odnajduję w plecaku colę, którą wiozę właśnie na taką okazję. Wypijam pośpiesznie i poprawiam kilkoma mini wafelkami Prince Polo i kawą. Widzę, że poza słodyczami i napojami, urząd przygotował dla nas rosół i pierogi. Tego jednak bym nie wcisnął w siebie, jeszcze bigosik się trawi. Sylwek musi przesuszyć buty i skarpety, co daje wszystkim czas na relaks. Tu przerwa trwa naprawdę długo. W międzyczasie przybywa Adam, który dojechał do Radomia pociągiem i stamtąd rowerem do nas, do Iłży. Do Warszawy będzie jechał z nami. W końcu niemrawo zaczynamy się zbierać do dalszej drogi. Teraz jakoś nikt nie przejmuje się goniącym czasem. Wracamy na ostatni odcinek wiodący po DK9.

Kolejny sztab jest jedynie kilkanaście kilometrów dalej, w Skaryszewie. Zatrzymujemy się na placu przy głównej drodze i dzielimy na dwie grupy. Część osób chce odpocząć i decyduje, że przewiezie się wozem technicznym. Ja w końcu wyszedłem z bomby i pozostaję wśród niestrudzonych podróżników. Ruszamy w dalszą drogę i dosłownie kilkaset metrów dalej wita nas idealnie biała droga. Nie ma nawet skrawka czarnego. Nasza prędkość przemieszczania się, drastycznie spada. Jest dosyć trudno jechać. Do wyboru mamy pobocze z nieco głębszym śniegiem lub środek drogi zupełnie oblodzony. W skupieniu docieramy do jakiegoś skrzyżowania i jest chwila dyskusji czy nie zmienić trasy i nie jechać w stronę Radomia. Wychodzi jednak na to, że taka zmiana niewiele nas uratuje, trzeba jechać dalej. Na śliskiej drodze, kolejne osoby zaliczają wywrotki. W końcu i na mnie przychodzi kolej. Kiedy z przeciwka nadjeżdża auto, próbuję zjechać trochę bliżej krawędzi i łapię uślizg przedniego koła. Prędkość jest niewielka, a upadek na dosyć miękkie podłoże, więc nie ma żadnych konsekwencji (później się okaże, że ból biodra będzie mi dokuczał jeszcze dwa tygodnie). Nasza grupa mocno się naciąga i trzeba robić co jakiś czas przystanki, żeby się zebrać w całość. Dobrze, że jest „ciepło” i świeci słońce, więc nie wychładzamy się za szybko czekając. W końcu, po około 15km, docieramy na dobrze utrzymaną szosę.

To droga do Kozienic. Ruch jest spory i taki trochę dziki. Musimy uważać na mijające nas samochody. No ale jedziemy po czarnej drodze, to duża przyjemność po ponad godzinnej walce na śniegu. Mój kryzys przeminął i mogę jechać swobodnie, więc ciągnę na zmianie. Ale jazda tym odcinkiem już po kilku kilometrach dobiega końca, kolejny raz zjeżdżamy na mniej zadbaną drogę. Podróżujemy starym, pięknie ośnieżonym lasem. Widoki są istnie górskie. Wyjeżdżone są dosyć szerokie koleiny, dzięki czemu można jechać całkiem szybko. Kiedy opuszczamy las, czeka na nas wóz techniczny. Robimy sobie małą przerwę na uzupełnienie kalorii i płynów. Do Warki zostało jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, jednak dosyć dobrze utrzymanymi drogami. Tu mam okazję pojechać chwilę dłużej na zmianie z Bogusiem i pogadać. Kilometry lecą szybciutko i w moment jesteśmy na moście nad Pilicą.

W sztabie w Warce jest sporo różnych ludzi i zamieszania. Bufet nie jest szalony, ale jest gorąca herbata, a to mi jest najbardziej potrzebne. Zbliża się wieczór i na ostatnich kilometrach przed przerwą trochę zmarzłem. Przy okazji zmieniam rękawiczki na cieplejsze, które jechały w samochodzie. Stąd jazdę wznawiają osoby które podróżowały busem. Kiedy grupa jest kompletna, ruszamy w drogę. Jest już po zachodzie słońca i robi się coraz bardziej zimno. Widać też lekkie zmęczenie, w końcu za nami kilkanaście godzin jazdy. Jednak moc w grupie jest i sprawnie docieramy do Góry Kawiarni. Postój zaczynamy od obowiązkowych zdjęć pod muralem z Kwiatem i Szurkowskim, a następnie tłoczymy się w kawiarni popijając gorące napary. Humory dopisują, toczą się dyskusje. Goście z Podkarpacia zapoznają się bliżej z wszystkimi detalami jakie ozdabiają wnętrze. Reprezentacja, która ma wejść do studia WOŚP i wystąpić na żywo w TV, zabiera się busem do Warszawy. My też ruszamy, czas kończyć tą podróż.

Tu już bez kombinacji, jedziemy najbardziej bezpośrednią droga do celu naszej podróży. Musimy się trochę męczyć i walczyć w sporym natężeniu ruchu i na niekończących się czerwonych światłach, ale nie ma innej alternatywy. Urok wjazdu do dużych miast. Częste postoje nie pozwalają utrzymać optymalnej temperatury ciała i robi mi się dosyć zimno. Mam ochotę jak najszybciej zakończyć znaleźć się w ciepłym domu, jednak kiedy docieramy do centrum miasta, postanawiamy zrobić naszym kolegom z Podkarpacia małą wycieczkę. Jedziemy przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Plac Teatralny i Piłsudskiego. Jest wieczór, więc świąteczne dekoracje robią piorunujące wrażenie. Gdy już dojeżdżamy pod Pałac Kultury, pojawia się problem z namierzeniem naszego busa. Wszyscy są mocno przemarznięci, więc chowamy się w wejściu do metra i ustalamy gdzie szukać naszych. W międzyczasie łapię się z Elizą i dzieciakami, bo przyjechali żeby mnie zabrać do domu autem. Chłopakom udaje się ustalić miejsce postoju, więc udajemy się do wozu wsparcia po swoje rzeczy. Robimy pamiątkowe fotki na tle Pałacu, serdecznie żegnamy i rozchodzimy w swoje strony, bo zimno narasta i coraz głębiej przenika do wnętrza ciała.

Kolejny szalony, wręcz nierealny pomysł został zrealizowany. Jeżeli powstanie idea cyklicznego, corocznego odbywania tego maratonu, to przyszłe edycje zostawię raczej dla innych odważnych. Dziś, z perspektywy czasu, jestem przekonany, że mieliśmy dużo szczęścia, że udało się to dojechać do końca, że w ogóle udało się pojechać. Dla mnie było to wyzwanie z tych jednorazowych, co się je zalicza, wpisuje do notesiku i na tym koniec. Ale oczywiście „nigdy nie mów nigdy” 😉

Podsumowanie:

Dystans

346km

Czas jazdy

13:45

Czas całkowity

18:01

Przewyższenia

1 614m

Średnia prędkość

25,20km/h

Strava: Dla WOŚP – zimowa wyprawa ekstremalna