Przejdź do treści

Wyprawa Koszalin-Władysławowo

Moim niezrealizowanym marzeniem było pojechać kiedyś z sakwami i przez kilka dni podróżować na rowerze. Być turystą, a nie ciągle patrzącym na średnią i zegar ultrakolarzem. Jednak ciężko tak zostawić rodzinę i sobie wypoczywać w samotności, dlatego pomysł ten czekał na dobry czas. I czas ten właśnie się pojawił. Plan urlopu na ten rok zakładał, że pierwszy tydzień mam spędzić tylko synami. Idealna okazja żeby zrobić “męską” wyprawę rowerową. Zrealizuję swoje marzenie, a chłopaki poznają kolejny sposób na spędzanie wolnego czasu!

Pierwsza myśl która przyszła mi do głowy, to przejechać polskie wybrzeże. Z relacji znajomych i z internetu wiedziałem, że nie jest to mocno wymagająca trasa, a więc nadaje się dobrze dla dzieci. Poza tym baza noclegowa jest bogata, dzięki czemu nie ma problemu ze znalezieniem spania. A wyprawa musiała być w miarę na lekko, ponieważ cały bagaż trzeba zmieścić w dwie sakwy i inne torby, które będą przytroczone do mojego roweru. W grę wchodziły więc tylko noclegi pod dachem. Jasnym było do początku, że nie damy rady przejechać całego wybrzeża, ale od Koszalina do Władysławowa powinno się udać. Plan zatem był, pozostało czekać na lato.

Jednak wiosną pojawił się covid-19 i wszystko stało się niepewne. Nie było wiadomo, czy będzie można podróżować i nocować tak swobodnie jak kiedyś, przez co trochę straciłem zapał do tego pomysłu. Ale mimo wszystko, od początku wiosny urządzałem trochę rodzinnych wycieczek, żeby przygotować chłopaków gdyby jednak wyprawa doszła do skutku. I tak przeleciała wiosna i zaczęło się lato, a ja nie organizowałem logistyki, wewnętrznie trochę nieprzekonany do całego pomysłu.

W czwartek, na dwa dni przed urlopem, zapada decyzja, że jednak robimy wyprawę. Zostały dwa dni, a ja nie miałem żadnego sprzętu. W piątek kupiłem sakwy, torby, niezbędniki. Pozostało jeszcze się spakować. Temat karkołomny. W brew pozorom, miejsca w sakwach jest niewiele, a do spakowania garderoba dla trzech osób, jakieś kosmetyki, aparat z obiektywami, narzędzia i dętki do rowerów oraz inne sprzęty, które wydawały się potrzebne. Po długiej walce udaje się domknąć torby. Jesteśmy gotowi na przygodę.


Dzień 1 – Na głęboką wodę, a właściwie bagno!

Pierwsze pół dnia spędziliśmy w podróży. Do Gdańska jedziemy autem, ponieważ nie udało się kupić biletów na pociąg, a tak właściwie biletów na rowery. Szczęście w nieszczęściu, Eliza chciała pod naszą nieobecność zrobić sobie weekend w Iławie, więc jedzie z nami i zabierze samochód z powrotem. Dojeżdżamy do jakieś stacji paliw blisko starego miasta i po przepakowaniu gratów, przesiadamy się na rowery. Symbolicznie, to tu zaczyna się nasza wyprawa. Mamy trochę wolnego czasu do pociągu, więc jedziemy przez starówkę pod Neptuna i po jakieś jedzenie na dalszą podróż. Finalnie docieramy na dworzec w Gdańsku, aby kontynuować dojazd do Koszalina. Z pociągu wysiadamy o wpół do czwartej. Trochę już zmęczeni całym dniem w fotelach, ruszamy w trasę, a właściwie najpierw do McD coś zjeść, bo było obiecane. Później zahaczmy jeszcze o centrum handlowe, gdyż po drodze połapałem się, że nie zabrałem żadnej linki do przypinania rowerów i trzeba takową nabyć.

W końcu możemy jechać. Pierwsze kilka kilometrów nawet jest fajne, takie wiejskie, spokojne. Tuż za wsią Skwierzynka droga asfaltowa się kończy i trafiamy na budowę jakiejś wielkiej arterii. Nie szukam innej przeprawy, bo zakładam, że to chwilowe utrudnienie i zaraz będzie spoko. Ale tak się nie dzieje. Za budową, droga staje się coraz trudniejsza. Trafiamy na jakiś straszny odcinek przez mokradła (teraz już wiem, że to Unieskie Moczary). Co chwilę naszą drogę przecinają kanałki, niektóre pełne wody. Musimy je pokonywać niejednokrotnie brodząc w śmierdzącym błocie. Na dodatek co jakiś i tak trudną drogę przegradzają zwalone drzewa, przez które muszę przenosić rowery i pomagać jeszcze chłopakom. W jednym miejscu sytuacja jest tak trudna, że mam problem z przerzuceniem swojego roweru. Sytuacja była tak ciężka, że momentami sam miałem dosyć i bałem się, że zabije to chęć chłopaków do dalszej podróży. Ale oni mnie zaskoczyli. Od nich muszę się uczyć optymizmu. Seba stwierdził, że fajnie, że wpadł do wody (w kanałku), bo obmył sobie nogę z błota do którego wpadł po kolano chwilę wcześniej. Konrad walczy dzielnie i nic nie marudzi. Wszyscy wiemy, ze z tej sytuacji jest jedno wyście. Przetrwać! W końcu udaje się wyjść z bagna… prosto na skoszone łąki! Za nimi zaliczamy jeszcze tylko czołganie w plażowym piachu wzdłuż kanału Unieście i tryumfalnie wydostajemy się na jakąś płytową drogę. To była totalna masakra. Pytam chłopaków czy ich komary pogryzły, a oni odpowiadają, że nie wiedzą, bo pokrzywy ich tak poparzyły, że nie czują. TWARDZIELE!

Teraz robi się coraz fajniej. Najpierw sklep i obowiązkowo lody w ramach nagrody. Butelka wody przydaje się do umycia nóg Sebastiana. Błoto z bagna ciężko schodzi i nie udaje się doczyścić do końca, ale teraz wygląda bardziej jak człowiek. Czas zaczyna nas delikatnie gonić, więc zbieramy się w dalszą drogę, na szczęście zaczynają się asfaltowe ścieżki rowerowe. W końcu jedzie się gładko. Słońce przyjemnie świeci, a dookoła otaczają nas piękne widoki. W tych okolicznościach toczą się miłe rozmowy. Matko, ile ten Seba gada. Konrad się cieszy, że nauczył się pić z bidonu w czasie jazdy. Przy zawieszonej na drzewie oponie robimy przerwę. Seba zdradza, że jego marzeniem było pobujać się na takiej bujaczce. Po kilkunastu minutach znowu jedziemy i niespodziewanie szybko docieramy do Dąbek.

Plan zakładał brak rezerwacji z wyprzedzeniem, tylko szukanie noclegu jak już dojedziemy gdzie się uda. Zaczynam więc szukać miejsce do spania. Jest ciężko. Nikt nie chce na jedną noc lub nie ma miejsc. Wiszę na telefonie z godzinę i ciągle nic. W końcu jesteśmy pod ścianą, bo zrobiło się już mocno późno i decyduję się na jedyny mega drogi nocleg. Jadąc do niego zagaduje gospodarza pod jakimś domem czy nas nie przenocuje. Proponuję kwotę niemal połowę mniejszą niż tam gdzie jedziemy i się udaje. Mamy fajny pokój z łazienką i sporo kasy w kieszeni. Kwaterujemy się, chłopaki zajmują po kolei łazienkę, a ja lecę jeszcze do sklepu po coś do zjedzenia na bardzo późną kolację. Dziś było mega ciężko, ale w sumie fajnie. Z ciekawością czekam na jutro.

ps. Seba mówi, że tyłek trochę boli, ale łóżko jest mięciutkie 😊

Dzień 2 – Gorące nogi

Dzień zaczął się dla mnie wcześnie. Spać nie mogłem już przed piątą rano. Miałem wiec czas, żeby udać się na plażę, porobić zdjęcia i pomoczyć nogi w morzu. I wszystko było fajnie i pięknie, aż w końcu coś mnie potężnie ukąsiło pod kolanem. Nie wiem co, być może osa, ale bolało do wieczora, a nawet nie było bąbla. Z bolącą nogą wracam więc do pensjonatu czyniąc po drodze zakupy na śniadanie. Zaparzam sobie kawę i zajmuję miejsce na balkonie, aby poczekać aż mali podróżnicy wstaną. Niestety, słońce tak mocno dokazuje, że jestem zmuszony schować się w cień. Chłopców budzić nie musiałem, ponieważ przed dziewiątą wstali sami. Na spokojnie jemy śniadanie i zbieramy się w drogę. O 10:30 już jedziemy. Dzień zapowiadali gorący i tak właśnie jest. 35°C a my jesteśmy na otwartej przestrzeni.

Asfaltową ścieżką rowerową, szybko dojeżdżamy do Darłowa, gdzie robimy sobie pierwsza przerwę na lody (chłopaki) i kawę i ciasto (ja). Zjadamy wielkie porcje, odpoczywając przy okazji od słońca. Dzieciaki znajdują stoisko z okularami przeciwsłonecznymi i chcą żeby im kupić. Mając na uwadze, że czeka nas sporo jazdy w ostrym świetle, zgadzam się na to. Przebierają w dostępnych wzorach dobrych kilkanaście minut, ale w końcu każdy jest szczęśliwy ze swoją parą na nosie. Wsiadamy na rowery i opuszczamy ten zatłoczony kurort.

Zaczynamy podróż szlakiem rowerowym nad samym brzegiem morza. Mimo, że jedziemy po płytach betonowych, to są one ułożone równo i niewiele trzęsie. Widok jest przepiękny. Lekko lazurowa tafla wody co chwilę pojawia się na widoku. Mocno grzeje słońce, a od strony morza schładza na wilgotna bryza. Te kilka kilometrów, to chyba najprzyjemniejszy odcinek jaki kiedykolwiek jechałem na rowerze. W końcu zatrzymujemy się na jakiejś dzikiej plaży. Zgodnie z planem zakładamy bermudy i idziemy się wykąpać w morzu. Woda jest niepodobnie na nasz klimat ciepła. Chłopaki szaleją, uwielbiają bawić się we wszelkich “kałużach”. Nie chciałem im przerywać szaleństw, ale na zachodnim niebie zaczynają kłębić się chmury. Zjadamy jeszcze prowiant jaki miałem z sobą i ruszamy w dalsza drogę.

Teraz ścieżka jest z powrotem asfaltowa i jedzie się jeszcze fajniej. Chłopaki po zabawie w morzu, dostali nowej energii i sprawnie docieramy do Jarosławia. Dziwny to wjazd. Ścieżka prowadzi kilka kilometrów wzdłuż szczelnie zapełnionego parkingu. Ile tam musi być ludzi na plażach? Zatrzymujemy się w pizzerii na obiad i w momencie kiedy zaczynamy jeść, przychodzi burza i ulewa. Fart numer jeden. Siedzimy przy stoliku czekając aż przestanie padać, ale końca nie widać. Musimy podjąć decyzję co robimy dalej. Między Jarosławiem a Ustką ciężko będzie znaleźć spanie więc opcje są dwie, zostajemy lub jedziemy 28km do Ustki. Chłopaki z lekkością stwierdzają, że co to jest 28km, przecież prawie tyle dziś już przejechali. Tłumaczę im, jak działa zmęczenie, że to co teraz wydaje się łatwe, za 10km może być już niemożliwe do zrobienia. Na nic to, są zdecydowani. Szukam noclegu. Już drugi telefon kończy się sukcesem. Żeby zwolnić stolik dla innych głodnych, przeczekujemy do końca burzy pod daszkiem. Upewniam się, że pogoda jest stabilna i wracamy do kontynuowania podróży.

Nastroje są bardzo pozytywne. Teraz trasa prowadzi nad jeziorem Wicko. Jest bardzo przyjemny szuter. Wydaje mi się, że gonimy burzę, która przeszła nad Jarosławiem, ale jednak nie. Ta burza stoi i wbijamy się w nią. Trafiamy na jakiś punk rekreacyjny z wiatami i ogłaszam przerwę, żeby przeczekać aż burza się oddali. Fart numer dwa. To była dobra decyzja. Kilka minut później zaczyna się kolejna dzisiejszego dnia ulewa, a nawet pada grad. Daszek wiaty ledwo wytrzymuje się pod naporem wody. Chłopaki chowają się pod stół, żeby ich nie zmoczyło, bo cieknie z sufitu w wielu miejscach. Kilkanaście minut później jest po wszystkim. Czekamy jeszcze chwilę, żeby przeschło i wracamy na trasę.

Szuter zamienia się w asfalt. Znowu jedzie się fajnie, chociaż nie jest już gorąco. Na horyzoncie widać ciężkie chmury i błyskawice, ale wszystko wskazuje na to, że się już nie spotkamy. Teren robi się trochę pofałdowany. Konrad jedzie dzielnie, w ogóle nie wykazując zmęczenia. Sebastian zaczyna narzekać na ból tyłka i pleców. Robimy małe przerwy, żeby dać odpocząć młodemu. Gdzieś w torbie znajduję zabłąkanego podwójnego Snickersa. Dzielę go między synami, wiem z doświadczenia, że to zawsze krzepi. Zostało mniej niż 10km trasy. Dzieciaki już teraz kręcą swoje życiówki. Bliskość mety zaczyna ich przyciągać. Na jednym z długich zjazdów, Konrad ustanawia rekord prędkości, 41km/h. Jest wielka radość. Zostały tylko około 4km. Spokojnie sobie jedziemy i nagle Seba pyta, dlaczego Kondzio nie ma powietrza w kole. Kapeć na 2km od celu. Nie chcę mi się teraz łatać dętki. Pompuje powietrze z nadzieją, że będzie wolno schodziło i dojedziemy tak do końca. Mój plan zadziałał. Jest tablica Ustka i dojeżdżamy pod pensjonat. Dystans dzienny 53km!!! Szacunek moi chłopcy. Duma mnie rozpiera. Bez moich nacisków, w pełni samodzielnie, zrobili coś wielkiego. Nagrywamy klaskokaski i kwaterujemy się. Chłopaki idą pod prysznic, a ja jadę do miasta po obiecane gofry. To był kolejny piękny dzień.

Dzień 3 – Kolorowe jarmarki

Po dwóch dosyć długich i ciężkich dniach, dziś przyszedł czas na odpoczynek czyli nieco krótszy dystans. Chłopaki po zrobieniu życiówki śmieją się dystansu 28 kilometrów. Ja jednak mam w głowie prognozy pogody, które zapowiadają przez pół dnia opady deszczu. Pewnie trzeba będzie kombinować, żeby między chmurami dojechać do Rowów. Zbieramy się jeszcze wcześniej niż wczoraj. Przed starem łatam dziurę w kole Konrada roweru. Na szczęście udało się znaleźć, że to tylko szkiełko się wbiło. Szybka naprawa i ruszamy w drogę.

Dosłownie 200 metrów od kwatery zaczyna kropić. Cudownie. Ale jedziemy, na razie nie jest groźnie. Zaliczamy port w Ustce i trafiamy na zamknięta kładkę obrotową. Mamy przymusowe 20 minut przerwy. Chłopaki idą na pobliski stragan z “pamiątkami”, a mi pod nosem otwierają budkę, gdzie kupuję kawę. W międzyczasie deszcz ustępuje i przez lekkie chmurki zaczyna grzać słońce. Chłopaki wracają i kupują sobie lody, kiedy kończą je jeść, kładka się otwiera. Czekamy jeszcze, aż tłum setek ludzi z obu stron, przeminie i ruszamy. W pierwszej kolejności pod Syrenkę na zdjęcia, a później już konkretnie hejże przed siebie.

Z Ustki wyprowadzają nas ścieżki rowerowe do samego lasu, w którym zaś jedzie się po fajnych, ubitych drogach. Chłopaki cały czas omawiają strategie do gry Brawl Stars. Buzie się im nie zamykają, ale ja nie wiem za bardzo o co chodzi. Hape, expe, levele, wbijanie, dropienie i jeszcze jakieś słowa, których nawet nie powtórzę. Dojeżdżamy w miejsce gdzie zauważam dużo zaparkowanych samochodów. Nie wiem gdzie jesteśmy, ale zarządzam żeby jechać w stronę morza, bo przeczuwam fajną atrakcję. Okazuje się, że to Plaża Orzechowo. Bardzo urokliwe miejsce. Bardzo różne od wczorajszej plaży. Tu jest wielkie urwisko i raczej kamienie i żwir, a nie gładki piasek. Robimy sobie przerwę. Chłopaki oczywiście lecą do wody, wyszukują płaskich kamieni i puszczają kaczki kamieniami, a ja robię zdjęcia i podziwiam krajobrazy. Pogoda jest bardzo przyjemna, trochę słońca, trochę chmur. Na ale w końcu trzeba jechać, bo dystans mały, ale w każdej chwili może załamać się pogoda.

Kiedy trafiamy do Poddąbia robimy sobie kolejną przerwę, tym razem na posiłek. Mamy dzień bez pośpiechu. Jest czas na regenerację, nie tylko fizyczna, ale też psychiczna. Teraz zostało nam raptem jakieś 8km do celu. Wygląda na to, że zapowiadanych opadów deszczu jednak nie będzie. Bez pośpiechu dojeżdżamy nad jezioro Gardno, gdzie zaczyna się mniej przyjemny odcinek drogi. Ułożone są tu nierówno płyty po których jazda wymaga skupienia i uwagi, bo są i dziury i podbicia. Sprzed wielu lat pamiętam, że gdzieś w okolicy była wieża widokowa i faktycznie dostrzegam ją gdzieś w oddali. Przy drogowskazie Słowińskiego Parku Narodowego, jedna z tablic wskazuje, że do wieży jest 1,6km. Proponuję, żeby tam koniecznie jechać bo to fajne miejsce, ale okazuje się, że Konrad ma jakiś kryzys i nie chce. Ma dosyć i łzy w oczach. Rozmawiam. Nie. Próbuję rozmawiać z nim i go przekonać, że to szansa bardzo rzadka i szkoda przepuścić. Robimy chwilę przerwy podczas której chłopaki zjadają Snickersy i żelki Haribo. Z wielką złością i niechęcią Konrad zgadza się na mój plan. Chwilkę później jesteśmy na wieży i podziwiamy widoki. Konrad jeszcze ma zły humor i na nas szczeka, ale widzę, że będzie dobrze. Wracamy na trasę, do końca mamy 2,5km, które znikają w moment. Jesteśmy w Rowach, “pięknym” polskim kurorcie.

Kwaterę znajduję od ręki, w pierwszym domu, zero telefonów. Do końca dnia zostaje nam dużo wolnego czasu. Chłopaki znajdują na podwórku trampolinę z której korzystają zanim ja się ogarnę. Idziemy na obiad. Przedarcie się przez te stragany, kebaby, zapiekanki, lodziarnie, maszyny na monety, hałas i ogólny bałagan jest straszne. Seba nie może przepuścić żadnej błyskotce, jest na to podatny. Ale szukamy pierogów. To jest wyzwanie. Pierogi są chyba niemodne. Ostatecznie udaje się, ale są to jakieś z paczki, bardzo takie sobie. Po posiłku chcemy iść jeszcze na plażę, jednak wieje śliny i chłodny wiatr, a my nie mamy niczego ciepłego do ubrania, więc zawracamy. W drodze do noclegu zatrzymujemy się przy cymbergaju i w sklepie. Na kwaterze chłopaki odpalają telefony i chyba wdrażają te strategie co omawiali, ja planuje trasę na jutro. Odcinek Kulki – Izbica znam już, bo jechałem kilka lat temu. To trzeba omijać, bo jest to przeprawa przez bagna. To już przerabialiśmy, więcej nie chcemy więcej. Niestety, kilometrów wychodzi dużo. Do Łeby ponad Pięćdziesiąt. Na pocieszenie, około 35km asfaltem. Jutro może być trudno.

Dzień 4 – Byle przetrwać

Dzisiejszy etap zapowiadał się na długi (prawie 55km) i na długim odcinku niezbyt ciekawy. Po drodze nie ma za bardzo atrakcji, które by urozmaiciły dzień chłopakom, jest prawie tylko pedałowanie daleko od morza. Zbieramy się dosyć sprawnie i jeszcze wcześniej niż wczoraj jesteśmy na trasie. Wieje bardzo silny i zimny wiatr, wiec chłopaki mają polary, a ja długi rękaw. Jeszcze w Rowach Seba próbuje odpiąć zamek w bluzie i wywraca się. Lekko obija kolano i zdziera skórę. Przytulenie i coś słodkiego sprawia, że pięć minut później może jechać dalej. Kupujemy bilety wstępu i naklejki Słowińskiego Parku Narodowego i jedziemy przez las. Zatrzymujemy się na chwilę na punkcie widokowym, uciszamy muzykalną grupę, co z głośnika napieprza disco polo i podziwiamy jezioro Gardno. Jedziemy dalej. Nic się nie dzieje, jest po prostu sosnowy las. Kiedy z niego wyjeżdżamy, droga zmienia się na niezbyt fajną, płytową, bardzo nierówną. Przez jakąś chwilę rozmawiamy z wyprzedzającą nas parą młodzieńców. Jadą na rowerach do Gdańska z Jeleniej Góry śpiąc tylko pod namiotem. Konrad i Seba mogą posłuchać opowieści, być może kiedyś ich to zainspiruje do swoich wypraw.

Meldujemy się w Smołdzinie, gdzie mieliśmy zamiar kupić znaczek parku do wpinania w klapę, które Konrad kolekcjonuje. Niestety, muzeum jest nieczynne przez wirusa. Zaczepiam kogoś przed budynkiem dyrekcji, żeby się dowiedzieć, gdzie mogę dokonać zakupu. Wychodzi, że znaczki są jedynie w latarni w Czołpinie, gdzie my akurat nie jedziemy. Konrad jest zawiedziony. Idziemy na pocieszenie na lody i udajemy się w dalsza drogę. Najpierw dziurawym asfaltem, a później zjeżdżamy do lasu. Zaczynają się mocne pagórki i ciężkie kręcenie. Robimy sobie przerwę pośrodku niczego na kanapki, które wiozę w sakwie. Niby bułka z serem i szynką, a smakuje pysznie jak nigdy. Walczymy dalej z podjazdami. Konrad ma już dosyć. Jest mocno zniechęcony, bo i jakość drogi słaba. Ma mocny kryzys, nie chce jechać dalej, ale też nie chce przerwy. Widać chęć jak najszybszego pokonania tego odcinka. Jak na złość, trafiamy na nieoznakowany zrąb, gdzie cała droga zniszczona jest przez maszyny drwali. Musimy prowadzić rowery przez jakieś gęste błoto. To tylko z 200 metrów, ale potrafi takie coś dobić. Fartem, przeprawiamy się dosyć łatwo bez ubrudzenia butów.

Żeby jakoś przetrwać trudy drogi i kryzys Kondzia, robimy wiele małych przerw na odpoczynek. Górki się nie kończą, a jakość drogi też nie zadowala. W końcu udaje się dojechać do Główczyc, gdzie zatrzymujemy się na obiad w zajeździe. Jedzenie jak i obsługa jest bardzo takie sobie. Chłopaki głodne, więc zjadają bez analizowania. Później wpadamy jeszcze do sklepu na lody i uzupełnić bidony. Z tego miejsca będziemy jechali już tylko asfaltem, na nieszczęście, ruchliwą trasą 213. Zakładamy lampki pilnując prawej krawędzi pokonujemy kolejne metry. Mamy z wiatrem dzięki czemu utrzymujemy bardzo fajne tempo. Mnie z sakwami pcha tak mocno, że momentami bez pedałowania utrzymuję prędkość Seby. Dalej robimy sobie wiele małych przerw, bo dalej są pagórki. Ale kilometry znikają szybko. O dziwo, samochody wyprzedzają nas bardzo bezpiecznie, bardzo szeroko. Tak jakoś dziwnie, jak nie w Polsce. Docieramy do Wicka, gdzie mamy podjąć decyzję czy jedziemy jeszcze 10km do Łeby. Sebek mówi, że już ma dosyć i chce kończyć, Konrad by jeszcze pojechał dalej. No ale musi być pełna zgoda w ekipie, więc zostajemy w jakimś ala motelu. Słaby to był wybór na nocleg. Myślę, że pokój był nieremontowany po kilkunastu lat. Nie ma gdzie przygotować sobie jedzenia czy ugotować wody. Trudno, trzeba tu jakoś przetrwać do rana, jak przetrwaliśmy cały ten długi dzień.

Dzień 5 – Piach

“A po nocy przychodzi dzień”, jak to śpiewa Budka. I tak właśnie było dziś. Po wczorajszym, nudnym, długim i męczącym odcinku, miała przyjść zmiana. Kolejny raz zbieramy się wcześniej niż dnia poprzedniego. Może dlatego, że nie chcemy już tu być, w tym paskudnym motelu. Kwadrans przed dziesiątą jesteśmy w trasie. Mamy nieco ponad dychę do Łeby. Dosyć szybko pokonujemy ten kawałek, gładką ścieżką rowerową. Wieje ostro z boku i przez resztę dnia powinno nas pchać. Chłopaki oczywiście dalej gadają coś o swojej grze. Z racji, że jeszcze kawy nie było, zatrzymujemy się w kawiarni. Dzieciaki zamawiają słodkości, a ja kawę, i też słodkości. Siedzimy za winklem gdzie nie wieje i wygrzewamy się na słońcu. Spędzamy przyjemnie z pół godziny. Zanim opuścimy kurort, kupuję Sebie wiatraczek i montuje na kierownicy. Miał być balon z helem, ale od samych Dąbek nigdzie nie trafiliśmy, żeby kupić. Seba i tak jest zadowolony, może nawet i bardziej, bo jak mówi “chociaż widzę jak się kręci”.

Zaraz po wjechaniu w las, podejmujemy decyzję, że jedziemy na plażę. Wiąże się to ze opuszczeniem z wyznaczonej trasy, ale teraz nikogo to nie obchodzi. Kilka kilometrów dalej parkujemy rowery i już jesteśmy na pięknej, szerokiej jak autostrada plaży. Wieje niemiłosiernie. Piasek który niesie wiatr kłuje w piszczele jakby szpilki wbijać. Na morzu kładą się wielkie bałwany. Ale chłopaki są w siódmym niebie. Od razu zapominają o wszystkim innym i długi czas bawią się na brzegu. Ja na szczęście pamiętam jaki jest plan dnia i kiedy przychodzi pora, ogłaszam koniec przerwy.

Jedziemy dalej, a właściwie to przeprawiamy się. Ta trasa składa się głównie z piachu i podjazdów. Nawet mi ciężko pchać rower, bo jest obciążony sakwami i głęboko się zapada. Chłopaki dzielnie walczą, próbując za każdym razem przejechać ile się da, zanim się zakopią. Nikt nie marudzi. Zatrzymujemy się na kolejnej plaży, ale tylko żeby zobaczyć jak wygląda. W końcu po długiej walce w piachu, udaje się wrócić na wyznaczoną trasę. Tu jest zdecydowanie łatwiej jechać, bo pod kołami jest twardo. Kiedy docieramy do Wydmy Stilo, nie umiemy przejechać obojętnie. Szybko zdejmujemy buty i chwilę później jesteśmy na górze. Chłopaki szaleją na piachu, ganiają się i turlają. Ale czas nie z gumy, trzeba wracać na rowery. Kawałek dalej robimy sobie jeszcze mała przerwę na zjedzenie kanapek i zapasu Snickersów. Nikt nie ma kwaśnej miny, chociaż powodów można by znaleźć tysiąc.

Mamy jakieś dziesięć kilometrów do Lubiatowa, jednak kiedy na trzy kilometry przed, widzimy tablicę “plaża” od razu zmieniamy kierunek jazdy. A plaża jest piękna, chyba jeszcze bardziej niż te poprzednie. Sekundę po zatrzymaniu, chłopaki już ryją w piachu i bawią z falami. Spędzamy tu że dwa kwadranse a może i dłużej, ale trzeba w końcu coś zjeść. Nie wracamy już na wyznaczony szlak, tylko jedziemy blisko wybrzeża. Widoki powalają. Wszyscy się zachwycamy i nie ważne, że pod kołami mamy często piach i korzenie drzew. W końcu docieramy na obiad, do baru Antonio. Dostajemy super smaczne i wielkie porcje jedzenia. To kosmos do tego co było wczoraj.

Do końca dzisiejszej trasy została mniej niż dycha. Jedziemy najpierw jakimś singlem, później dosyć trudną trasą przez las. Chłopaki fajnie sobie radzą w tych niełatwych warunkach. Jestem mile zaskoczony. W końcu jest Białogóra, czas znaleźć nocleg. Udaje się to w jakieś 10 minut w fajnym nowym budynku. Seba kwituje, że to chyba najlepszy nocleg na całej trasie i muszę się zgodzić. Odpoczywamy chwilę i myjemy się i przebieramy. Ja idę na zakupy, na których udaje mi się kupić pyszne pieczywo i śledzie po kaszubsku. Zjadamy więc kolację w klimacie regionu i idziemy jeszcze raz na plażę, na zachód słońca. Mamy do przejścia kilka kilometrów w jedną stronę i aż dziwne, że chłopakom się chce. Na plaży wiatr dalej dmie. Mi jest cholernie zimno. Mimo, że słońce już zaszło, nie mogę się doprosić chłopaków, aby zakończyli zabawę. Ciągle słyszę “jeszcze minutkę tato”. Po całym dniu na rowerze, przejechaniu 47km w dosyć trudnych warunkach, nie mają ochoty kończyć tego dnia.

Dzień 6 – Kończymy

Ostatni dzień wyprawy. Wydaje mi się, że cała nasza trójka już trochę z nadzieją go wyczekiwała. Nic niepokojącego się nie działo. Nie było żadnych wyraźnych sygnałów zmęczenia fizycznego, ale po pięciu dniach intensywnego wysiłku, każdy mentalnie oczekiwał odpoczynku. Poza tym, jak zbliża się finał jakiegoś wyzwania, to chcemy jak najszybciej mieć to za sobą. To właśnie ten stan. Wstajemy trochę bardziej rano, żeby wystartować wcześniej i mieć zapas czasu w razie problemów. Do przejechania jest 37km, a pociąg startuje o 15:07. Na trasę nie ruszamy dużo wcześniej niż zwykle, bo około 9:30. Coś słabo się zbieraliśmy.

Po kilku kilometrach zauważam, że Sebastian wierci się na rowerze, jedzie nierówno, to odstaje to nadgania. Okazuje się, że jest zmęczony i ciężko mu się jedzie. Robimy kilka małych przerw na odpoczynek, żeby doczłapać do Dębek. Tu ogłaszam przerwę i kupuję chłopakom lody. Siedzimy może i z pół godziny. W tym czasie Sebek zbiera energię i odrywa się myślami od jazdy na rowerze. Wracamy na szlak. Reset zadziałał i teraz wszyscy utrzymujemy równe, spokojnie tempo. Droga wiedzie głównie szutrami przez lasy, dzieje się niewiele, a może nawet nic. Dziś główny cel, to nie spóźnić się na pociąg, więc nawet nie proponuję żadnych alternatywnych wariantów, które by urozmaiciły dzień.

W końcu wyjeżdżamy na asfalt w okolicach Karwi, a później na ścieżkę rowerową. Jedzie się przyjemnie, ale nie trwa to długo, bo po kilku kilometrach wracamy na szuter. Może i lepiej, bo ścieżka się kończy, a ruch na szosie jest spory. Seba zaczyna żartować, że ma najdokładniejsze mapy na świecie, bo ma ją przed sobą. Dołączamy z Konradem do jego pomysłu i rozwijamy w wszystkie absurdalne strony. Jest śmieszna głupawka. Wtem pojawia się przed nami mega ostry, podjazd do Ostrowa, robiący nawet na mnie wrażenie. Chwilami ma nawet 19%. Konrad pokonuje go bez zająknięcia. Sebę wystraszył jadący z naprzeciwka samochód i się zatrzymał, ale za moją namową wystartował jeszcze raz i dokończył. Zuchy. W ramach jeszcze chwilę temu trwającej głupawki, mówię żeby nie wczytywali już takich map, bo się zajedziemy. Jest to już na długim zjeździe gdzie wszyscy mamy czas złapać oddech.

Niestety zmęczenie po tym podjeździe mocno się ujawnia, więc postanawiamy zrobić sobie przerwę, pod pierwszym sklepem jaki spotkamy. Niefart jest taki, że najpierw pojawia się podjazd w Jastrzębiej Górze. Długi i też dosyć mocny. Wspinamy się ciężko, ale Konrad zaczyna odstawać. W połowie górki pojawia się sklep, więc z Sebą zatrzymujemy się i czekamy na Kondzia. On już totalnie wykończony, zapłakany, dociera do nas. Jest zupełnie zrezygnowany. Siada na krześle przed sklepem i nawet nie ma sił iść wybrać sobie czegoś do picia. Robimy dłuższą przerwę, zjadamy kanapki, pijemy słodkie napoje, poprawiamy Korsarzami i odpoczywamy. Czas dokończyć ten podjazd, jeszcze kilkaset metrów zostało. Teraz udaje się wjechać bez kwaśnych min. Jedziemy pod Gwiazdę Północy gdzie chwilę podziwiamy widok z urwiska. Chłopaki kupują sobie pamiątki na straganie. To im poprawia humory ich mocno podbudowuje. Przedzieramy się miedzy turystami i wbijamy na asfaltową ścieżkę rowerową.

Ostatnim razem jak tu byłem, trzeba było jechać brukiem, teraz jest luksusowo. Szybko pokonujemy pagórki i już jesteśmy na wjeździe do Władka. Kolejny raz jest walka między turystami. Mimo, że jedziemy ścieżką, to co chwilę ktoś na niej stoi, zajeżdża w poprzek, blokuje i jest szarpanina. Chcemy jeszcze zobaczyć plażę, ale jak docieramy do końca wejścia, to mamy już dosyć tego tłumu i ostatecznie zawracamy. Zatrzymujemy się jeszcze na pyszną pizzę w Kafe Roza i na jakieś 10 minut przed odjazdem pociągu jesteśmy na dworcu. To koniec wyprawy. Udało się przejechać pełny dystans. Taki miałem plan, ale to była wersja bardzo optymistyczna. Chłopaki mnie potężnie zaskoczyli. Nie poprosili o żaden dzień wolnego, chociaż zawsze ich pytałem czy nie potrzebują. Przez sześć dni nie marudzili. Mieli chwile słabości, ale nie marudzili. Pokonaliśmy w 6 dni ponad 250km, spędzając w siodełku prawie 24 godziny. Dla mnie, to czego dokonali chłopaki, to wielki wyczyn. Jestem w szoku, ale ogromnie dumny. Może te rozmowy, ta wyprawa przyniosą jakieś owoce. No i fajnie było mieć w końcu czas dla dzieci. Tylko dla dzieci.

Podsumowanie:

Dystans

250km

Czas jazdy

22:39

Czas całkowity

30:18

Przewyższenia

933m

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *