Przejdź do treści

Maraton Północ-Południe 2020

Wysokie pozycje zajmowane w poprzednich ultramaratonach, były raczej wypadkową zawzięcia, nieustępliwości i ambicji niż wynikiem wytrenowania. Nigdy nie czułem się na tyle silnym i dobrze przygotowanym, aby przed startem myśleć o fajnym wyniku. Zawsze przy weteranach czy nowych gwiazdach ultra czułem się słabiakiem, który ledwo kręci korbą. W tym roku było podobnie, nie czułem się mocny, ale na Maratonie Północ Południe postanowiłem wprowadzić fundamentalną zmianę. Uznałem, że przyszedł czas przełamać się i z podniesioną głową ruszyć do walki o dobry wynik, rywalizując ramię w ramię z najlepszymi ultrasami. Tym razem chciałem sprawdzić kim naprawdę jestem i ile potrafię. Tym razem pojadę mocno z premedytacją!


Kondycyjnie nie czułem się najlepiej. Już w lipcu, przed Maratonem Podróżnika, pojawiło się śród-sezonowe zmęczenie i nie miałem ochoty trenować. Uciekła regularność, a w jej miejsce wskoczyło roztrenowanie. Niby coś tam jeździłem i cyferki wyglądały dobrze, ale wiedziałem, że to niewiele warte dane. Po prostu na krótkich, testowych treningach, potrafiłem się spiąć, aby nacieszyć oko liczbami. Ale samopoczucie i wynik osiągnięty na MP potwierdzał, że jest co najwyżej średnio. Nie potrafiłem tego zmęczenia przełamać. Nawet na urlopie nie jeździłem jak zwykle na rowerze, a bardziej podobało mi się leżenie na plaży. W końcu zrobiło się za późno, żeby cokolwiek poprawić. Jedyne na co mogłem liczyć, to że jakieś ukryte pokłady witalności ujawnią się na trasie i godnie dojadę do mety. Nie zamierzałem jednak nie podejmować walki o dobry wynik. Nastawienie miałem bojowe i chciałem powalczyć ile się uda.

Jakość jazdy na maratonach, to nie tylko kondycja fizyczna, ale też wiele drobnych rzeczy dookoła. Z racji, że sportowo było ze mną cienko, trzeba było lepiej zadbać resztę przygotowań. Dlatego do maratonu zacząłem szykować się wcześniej niż zawsze. Bardziej niż zawsze skupiłem się na dopracowaniu tych wszystkich szczegółów, nie pozostawiając niczego na później czy losowi. Wcześniej zarezerwowałem sobie nocleg i pociąg. Rozpisałem wszystkie możliwe miejsca przystanków i wrzuciłem do nawigacji oraz roadmapy, którą później miałem na kierownicy. Przygotowałem sobie jedzenie (rice cake) i zabrałem pierwszy raz w historii duże bidony. Ilość bagażu mocno ograniczyłem, a było to tym łatwiejsze, że prognozy nie zapowiadały opadów oraz całkiem przyzwoite temperatury. Poprawiłem ustawienia roweru, mocowania lampek, dołożyłem nową torebkę na jedzenie. Wyglądało na to, że technicznie i logistycznie byłem przygotowany najlepiej od kiedy biorę udział w maratonach.

W piątek późnym porankiem udaję się na pociąg na Hel. Już na peronie dworca zachodniego poznaję Krystiana, a jeszcze w Warszawie dosiada się Krzysiek i kilku innych nieznanych mi kolarzy. Trochę rozmawiamy, trochę się relaksujemy i podróż do Gdyni mija w miarę bezboleśnie. Tu na przesiadkę zjechała się dużo większa grupa ultrasów z całej polski. Jest też Artur, który przyjechał już rano, ale nie miał się jak dostać na Hel, bo wcześniejsze pociągi nie miały wolnego miejsca na rowery. Nasza grupa też zajmuje wszystkie wieszaki w pociągu, a jest ich sporo. Poznaję kolejnych kolegów “po fachu” i czas podróży na Hel mija momentalnie. Z dworca udaję się z Arturem pod latarnię po pakiety startowe, a następnie na kwaterę, żeby zostawić graty. Wieczorem dużą grupą zawodników spotykamy się w restauracji aby coś zjeść i spędzić wspólnie trochę czasu na kolarskich opowieściach. Czas leci miło i fajnie się słucha o szalonych przygodach kolegów, ale trzeba się zawijać na nocleg, żeby nabrać sił i snu, na najbliższe dwa dni.

Wysypiam się bardzo dobrze. Wstaję zanim jeszcze budzik zadzwonił, przed godziną siódmą. Zjadam na śniadanie w opór ryżu z kurczakiem, który przywiozłem z domu. Decyduję co zabieram w trasę i pakuję finalnie rower. Udajemy się z Arturem na start. Odbieramy trackery, oddajemy bagaż do transportu i zostaje trochę wolnego czasu. W tym roku kawiarnia pod latarnią jest otwarta wcześniej, więc na spokojnie wypijam cappuccino. Robię sobie zdjęcia i masę zdjęć innym zawodnikom, bo proszą. Udaje się trochę porozmawiać ze znajomymi, zapytać o przygotowanie, o plan na maraton. Poznaję Marcina (Bushcraftowy), z którym ucinam dłuższą rozmowę oraz Anię i Marcina z AM Cycyling. W końcu wszyscy ustawiają się we w miarę uporządkowanym szyku, w kierunku wyjazdu spod latarni. Nie mija kilka minut i zaczyna się tradycyjne odliczanie do startu wspólnego. Peleton ponad 100 kolarzy rusza w morderczą trasę.

Mimo, że pierwsze kilkadziesiąt kilometrów jedziemy za eskortą, to staram się trzymać gdzieś bliżej czoła peletonu. Policja ma wyprowadzić nas za Władysławowo, ale mając w pamięci poprzedni rok i widok oddalającej się czołówki już za Jastarnią, wolałem trzymać rękę na pulsie. Eskorta jednak wytrzymała zgodnie z instrukcją organizatorów i na rondzie za Władkiem, zostawia nam wolną drogę. Od razu poszedł mocny ogień i peleton zaczął się rwać. Ja dzielnie trzymam się blisko czołówki i jak tylko ktoś strzela, zwinnie przeskakuję wyżej. Część zawodników spotyka się jeszcze na czerwonym świetle na skrzyżowaniu, jednak po zmianie na zielone, idzie ponownie ogień. Zaczynam tracić kontakt z kilkuosobową grupą w której jest Paweł Pieczka, ale rozsądnie decyduję ich nie gonić. Uznałem, że jazda z nimi może być zbyt kosztowna i lepiej jechać nieco spokojniej, oszczędzając siły na później. Zostaje ze mną jeszcze kilku maratończyków, jednak do podjazdu w Czymanowie docieramy już tylko czteroosobową grupą w której zawiązała się nawet niewielka współpraca. Towarzysze wspinaczkę wykonali dużo sprawniej, przez co zostałem sporo z tyłu. Kiedy w końcu wyjechałem na płaskie, pod Okiem Kaszub, dystans między nami wydawał się na tyle nieduży, że postanowiłem ich dojść. Wyciskając z nóg pełną moc, pod wiatr, poszedłem jak zły. Ustanawiam rekordowy puls jaki kiedykolwiek miałem. 188 uderzenia/minutę. Ale pogoń, mimo ogromnego wysiłku, była dobrą decyzją. Po około kilometrze złapałem koło i w końcu mogłem na chwilę odetchnąć. Moje szanse na utrzymanie się w czołówce maratonu pozostały realne.

Tempo jazdy trochę się stabilizuje. Stawka nieco się rozciągnęła i nie ma potrzeby dalszego weryfikowania sił rywali. Teraz zaczyna mieć znaczenie współpraca. Pędzimy więc ostro, ale już bez szarpania. Ustalamy w grupie, że pracujemy na trzy minutowych zmianach. Pokonujemy kolejne Kaszubskie pagórki i wszystko idzie dobrze do Kębłowa gdzie trafiamy na remontowany odcinek drogi. Jadący z tyłu Krzysiek nagle znika. Jak się później okaże, na dziurach urywa mu się podsiodłówka. We trójkę dojeżdżamy do skrzyżowania ze światłami, gdzie dziwnie mocno zbliżamy się do prowadzącej czwórki. Dwóch kolegów z którymi jadę, postanawia przeskoczyć do nich. Ja asekuracyjnie nie chcę się zajechać tak mocnym tempem i zostaję sam. Sytuacja robi się dosyć niekorzystna. Od razu spada mi motywacja i wyraźnie zwalniam. Dochodzi mnie jedna grupa, na co liczyłem, i na chwilę do niej dołączam. Niestety, ale na wzniesieniach nie jestem w stanie utrzymać ich tempa. Odpadam i kolejny raz pedałuję samotnie. Przejeżdżam przez Chełmno, gdzie planowałem pierwszy przystanek, jednak niczego mi nie brakuje, więc lecę bez przerwy. W samotnej walce z wiatrem pomaga oderwanie się myślami do wspomnień z wakacji, kiedy parę lat temu tu wypoczywałem i eksplorowałem okolice na rowerze. Na kilka kilometrów podpina mi się na koło jakiś lokels, starszy pan, który chciał zobaczyć jak szybko jeździmy na tym maratonie. A na razie jedzie się nieciekawie, więc to tempo nie jest jakieś szalone. Szczęśliwie kończy mi się picie i przyszedł czas na postój. Zatrzymuję się pod sklepem w Ostrzycach i kiedy robię zakupy, między regały wpada większa ekipa zawodników. Od razu wpada myśl, żeby do nich dołączyć, na co dostaję przyzwolenie. Po kilkunastu minutach, startujemy w siedmioosobowym składzie. Nadzieja i chęć walki wraca.

Chwila odpoczynku pod sklepem pozwoliła się nieźle zregenerować i teraz, mimo że grupa jest bardzo szybka, jestem w stanie dotrzymać koła. Oni nawiązali współpracę niemal na początku maratonu i widać, że się dobrze dopasowali. W składzie odnajduję Krystiana, którego poznałem na dworcu w Warszawie. Pierwszą zmianę spod sklepu wziął na siebie Kurier i nie oddawał jej przez wiele kilometrów. Kiedy w końcu schodzi, dostaje upomnienie od reszty, że jak chce się zajechać, to mu nikt nie będzie przeszkadzać, ale lepiej zachować siły i skład jaknajdłużej. Od tego momentu wszyscy sprawiedliwie pracują, a kilometry fajnie ubywają. Na tym etapie, przed szalejącym wiatrem, chronią nas trochę kaszubskie lasy, więc nie ma walki z żywiołem na ostro. Jednak grupa jest mocna i czuję, że tempo trochę mnie przerasta. Na swoich zmianach staram się nie wypruwać się maksymalnie, ale też nie zamulam i nie zaniżam tempa. Oszczędzam siły, bo jedyny rozsądny plan jaki mam, to wytrwać w tej ekipie jak najdłużej.

Gdzieś w okolicy Starogardu, gubimy Kuriera. Nie wiadomo co się stało, niczego nie sygnalizował i nagle zniknął. Teren się zmienia i wyjeżdżamy na nieosłonięte niczym przestrzenie, gdzie wiatr urządza masakrę. Wieje nam gdzieś z godziny trzeciej. Jedziemy wachlarzem, tzn. ci dla których akurat miejsca wystarcza, reszta musi kombinować jak się trochę osłonić. Ponad 20km ciężkiej walki zbiera swoje żniwo. Wysoki poziom wysiłku powoduje, że blokuje mi się żołądek i jestem w stanie jeść. Dłuższe utrzymanie się takie sytuacji, może doprowadzić do wyczerpania zasobów energii, a to były dramat i godziny jazdy w męczarniach. Ale problemy nie tylko mam ja. Krystiana zaczynają łapać skurcze. Zarządzamy przerwę na najbliższej stacji paliw, która ma być w Gniewie. Sklep na stacji jest słabo zaopatrzony. Nie mają izotoników, a więc wprowadzam w życie patent podpatrzony u jednego zawodnika na innym maratonie. Kupuję piwo bezalkoholowe, które ląduje w jednym z bidonów. Nie wiem czego się po tym spodziewać, ale z jednej strony nie mam lepszego pomysłu, a drugiej po cichu liczę, że niesłodki i gazowany napój jakoś odblokuje mi kiszki.

Wracamy na trasę, która teraz wiedzie w dół. Niedługą chwilę później przejeżdżamy nad Wisłą i jesteśmy w Kwidzynie. Gdzieś w mieście wołają do nas inni zawodnicy, którzy zatrzymali się w restauracji. My jesteśmy świeżo po przerwie, więc nawet nie myślimy o postojach. Szybko uciekamy z miasta i znowu pędzimy przez pola. Dzień chyli się ku końcowi. Za plecami rozgrywa się piękny zachód słońca. Robi się trochę chłodniej. Wiatr wieje bardziej z boku, czasami nawet coś pomagając. Grupa jedzie wyraźnie szybciej, jednak mniejszym kosztem. Niższy poziom wysiłku pozwolił na przetrawienie tego, co uzbierałem w żołądku. Moja sytuacja trochę się normuje i jedzie mi się jak na całkiem fajnej ustawce. Atmosfera w grupie też się rozluźnia, trochę rozmawiamy i robimy zdjęcia. Wieczór robi się na tyle późny, że trzeba zrobić postój żeby przygotować się do jazdy nocą.

Zatrzymujemy się na stacji paliw w Kisielicach, gdzie miłą niespodziankę robią mi kibice. Czekają tu moja siostra Gosia z mężem Piotrem. Mieszkają nieopodal i przyjechali ze słowem wsparcia i zobaczyć jak wyglądają zawodnicy na maratonie. Dużo nie brakowało, a byśmy się nie zobaczyli, bo nie przewidzieli, że tracking ma tak duże opóźnienie i spodziewali się mnie trochę później. Na szczęście potrzebowali zatankować i w ten sposób los skrzyżował nam drogę. Zamieniamy kilka zdań, ale moim priorytetem jest przygotowanie się do jazdy w nocy. Muszę założyć oświetlenie, przebrać się i uzupełnić bidony. Na tym się skupiam. Tu też nie ma w sprzedaży izotoników, więc do bidonu kolejny raz leci piwo zero. Zanim wrócimy na trasę, udaje się jeszcze zrobić zdjęcie grupowe i chwilę znaleźć czas na rozmowę. Jednak czas goni, trzeba się żegnać z bliskimi i jechać dalej. Teraz jest już zupełnie ciemna noc.

Niewiele po powrocie na trasę dogania nas inna grupa kolarzy. Jadą niezłym tempem, ale my podejmujemy decyzję, żeby nie gonić za nimi, żeby się nie spalić. Okazuje się, że w wśród tych kolarzy jest Rysiek Herc i przez dłuższą chwilę, kiedy grupy jadą wymieszane razem, zajmujemy się wspólną rozmową. Rysiek ma dziś słabszy dzień i nie czuje się na siłach walczyć o wysokie lokaty. No ale to jest rasowy ultras, zanim nie umrze, nie podda się. Nasze grupy powoli się rozdzielają. Z powrotem jedziemy tempem jakie nam pasuje, a nawet wolniej, bo trafiamy na długi odcinek bardzo kiepskiej jakości drogi. Z roadmapy jaką przygotowałem wyczytuję i wyliczam, że jest szansa wyrobić się do McDonald’s w Sierpcu, którego zamykają o północy. Ogłaszam to wszem, co zostaje przyjęte z entuzjazmem. Mamy mocny cel wyrobić się i to nas teraz napędza. Zapas czasu jest niewielki, jakieś 10-15 minut, więc trzeba pędzić, nie ma miejsca na obijanie się i przygody. Udaje się. Do Sierpca docieramy zgodnie z moimi obliczeniami. Na wjeździe od grupy odłącza się Kuba Woźniak, który jakiś czas jechał z nami, ale ma swój plan na dalszą drogę. My zgodnie z postanowieniem, zatrzymujemy się pod amerykańską restauracją.

Każdy zamawia sobie solidną porcję jedzenia i rozsiadamy się przy stolikach. Ten postój celebrujemy bardziej niż poprzednie, dajemy sobie więcej odpoczynku. Zdejmujemy kaski, bluzy, buty i relaksujemy się na ile to możliwe. O dziwo, nikt nas nie wyprasza ze środka, chociaż jest już dawno po północy. Nam to pasuje, więc nie doszukujemy się przyczyny. Jednak kiedy posiłku pakujemy się do drogi, odczytuję na drzwiach, że w sobotę czynne jest do 2:00. No cóż, chociaż tempo dojazdu mieliśmy fajne. Zahaczamy jeszcze o sąsiadującą stację paliw, żeby uzupełnić bidony i zabrać jakieś przekąski (w końcu kupuję izotonik) i gdzieś w zamieszaniu gubi się nam Boguś. Wychodzi na to, że nie zauważył, że przechodzimy na Orlen, pomyślał, że odjechaliśmy i pognał w dalszą drogę. To będzie duża strata dla naszej paczki, ubędzie mocnego zawodnika. Wracamy na trasę i mijamy zorganizowany przez sierpeckich kolarzy przystanek, jedynie pozdrawiając obsługę. Okazuje się, że stoi tu nasze brakujące ogniwo. Boguś się orientuje w sytuacji i szybko nas dogania. Drużyna znowu jest w komplecie. Przed nami długa i na pewno ciężka noc, do następnego postoju mamy przeszło 150km.

Kiedy tak sobie pędzimy w zupełnej nudzie i ciemności, znienacka na horyzoncie pojawia się rozświetlony obiekt. To petrochemia. Jej wielkość i blask robi na wszystkich wrażenie. Widok na nią towarzyszy nam praktycznie do samego Płocka i wprowadza nieco ożywienia. Kiedy docieramy do miasta, staramy się przejechać je najsprawniej jak się da. Nie ułatwia tego zadania ani remont w centrum oraz brukowane odcinki dróg. Wreszcie dostajemy się na most i na drugą stronę rzeki. Tu, na odcinku wzdłuż Wisły, pojawia się mgła która świetnie wygląda w świetle latarni. Ale później zaczyna się nudny kawałek trasy na Gąbin. Zasuwamy przez mrok, przecinając co jakiś czas kolejne uśpione miejscowości i mijając roztańczone sale weselne. Na przejeździe kolejowym w okolicach Skierniewic jedzie towarowy i doganiamy Ryśka. Jest wykończony i zdemotywowany do jakiejkolwiek walki. Podjął już decyzję o wycofaniu się z maratonu, bo nie czuje się na siłach, żeby kontynuować dalszą jazdę. Kiedy szlabany idą w górę, nawet nie próbuje trzymać się z nami. Zostaje gdzieś z tyłu, pochłonięty przez ciemności.

Noc z wolna ma się ku końcowi i zaczyna świtać. Od ponad pięciu godzin jedziemy bez większej przerwy. Wraz z nowym dniem, wita mnie mocny kryzys. Jestem ogromnie zmęczony. Z powodu ciągłego wysiłku trochę poza strefą komfortu czuję się totalnie zajechany. Po sobotniej walce z wiatrem bolą mnie kolana, a siodełko też już nie wydaje się takie wygodne. Walczę z sennością przez którą co chwilę gubię koło i muszę podganiać grupę. To dodatkowo mnie męczy i deprymuje. Mam wątpliwości czy jeszcze jestem w stanie utrzymać tempo grupy. Do tego bliskość domu… Mąci w głowie i podważa sens dalszej jazdy. Już za dwie godziny mogę być w łóżku i odpoczywać. Alternatywą jest męczyć się kolejne co najmniej 24 godziny na trasie maratonu. Nie czuję się teraz na tyle silny, żeby jechać dalej, wolałbym to przerwać. Brak mi argumentów, aby uzasadnić sens dalszej walki. W tej chwili jest już po mnie. Jestem niemal zdecydowany, żeby zadzwonić po Elizę. Jak dobrze pójdzie, to wrócę do domu zanim dzieciaki wstaną i cała niedziela wolna. Ale jeszcze muszę dotłuc się do Huty Zawadzkiej gdzie ma być przerwa, a później do domu. Jeszcze tylko kilka kilometrów.

W końcu docieramy do stacji paliw, do której dojazd nie jest prosty, bo przez jakiś szuter i błoto, ale konieczny. Kiedy zatrzymujemy się na Orlenie oświadczam chłopakom, że nie czuję się na siłach do dalszej gonki i chyba zgłoszę wycof. Krzysiek i Boguś przekonują mnie, że w każdej chwili mogę zrezygnować, ale żebym wstrzymał się z takimi decyzjami i walczył dalej bo idzie mi dobrze. Postanawiam jak wszyscy zjeść, napić się kawy, chwilę zrelaksować i zobaczyć czy pojawi się jakaś iskierka chęci do dalszej jazdy. Nie mam za bardzo czasu na głębokie rozmyślania, trzeba sprawnie załatwiać kolejne obowiązki. Jedzenie, picie, toaleta, bidony, ładowanie telefonu. Chłopaki się nie opierdzielają, mają duże ciśnienie na dobry wynik i ledwo się obejrzałem, a już nawołują do dalszej jazdy. Presja czasu zmusza mnie do podjęcia decyzji. Jadę dalej! Nie jest to efekt powrotu wiary i sił. Nie poczułem się nagle niezniszczalnym. Najzwyklej w świecie obawiam się wycofać. Nie wiem jak to zniosę psychicznie. Boję się tego bardziej niż dalszej walki. Walka ze słabościami i cierpienie jest mi znane, smak DNF jeszcze nie. Biorę Ibum, żeby zablokować ból kolan i pakuję się na rower. Teraz jeszcze nie dam się pokonać własnej głowie.

Zaraz po powrocie na trasę, dołącza do nas Góral Nizinny, a w Białej Rawskiej łapiemy Przemka Kijaka, który również się do nas przyłącza. Zyskujemy dwóch mocnych zawodników. Ponadto Przemek to dusza towarzystwa i wprowadza w nasze szeregi orzeźwienie. Pozwala mi to odejść myślami w bardziej przyjemne rejony. Dzień robi się coraz cieplejszy i coraz bardziej przyjemny. Mnie niestety nadal męczy senność, więc cały czas żuję gumę, bo to jeszcze pozwala jakoś się trzymać na rowerze. Na niebie nie ma ani chmurki przez co temperatura szybko rośnie i musimy zrobić krótki przystanek, żeby zdjąć nocne wdzianka. Zatrzymujemy się na przystanku autobusowym w Rusinowie. Miejscowi idą do kościoła, a my się przebieramy, nie zwracając na nikogo uwagi. Korzystając z okazji postoju chcę kupić Red Bulla, który by mnie wyciągnął z letargu, ale tutejszy sklep jest jeszcze nieczynny. Kiedy wracamy na trasę, senność zaczyna ogarniać większość ekipy. Aby przełamać monotonię, postanawiamy jechać parami, co pozwoli na prowadzenie konwersacji i nie zamulanie. Plan działa perfekcyjnie.

Od startu mijają 24 godziny, na liczniku mam 637km. Jedziemy bardzo dobrym tempem, chociaż dla mnie ciągle jest za ciężkie i nie mogę się z tym oswoić. Na razie działa tabletka przeciwbólowa i nie mam problemu z mocniejszym ciśnięciem. Z drugiej strony muszę uważać, żeby nie spowodować poważniejszych kontuzji, które zemszczą się później. Z każdym kolejnym kilometrem, teren zaczyna być bardziej pomarszczony i wymagający. Wysoka temperatura oraz wzmożony wysiłek powodują, że kolejny raz blokuje mi się żołądek. Znowu jestem pełny i nie mogę nic zjeść, staram się pić na ile to możliwe. Zmęczony już jestem potężne przez co na początku każdego większego podjazdu zaczynam odstawać od grupy. Później zaginam się i dociągam zanim podjazd się skończy i doganiam grupę. Ale wiara w siebie kolejny raz podupada. Komunikuję towarzyszom, żeby w razie co, nie czekali na mnie i jechali swoim tempem. Brać nie chce mnie zostawić, trzymają się twardo planu utrzymania całego składu. W jednym kawałku docieramy do kolejnego przystanku, do stacji paliw w Suchedniowie. Aczkolwiek ostatni podjazd przed przerwą zabija we mnie resztki chęci do kręcenia dalej.

Na stacji oznajmiam, że teraz już naprawdę nie mam sił i że nie chcę być hamulcowym dla reszty. Mam obawy, że próbując jechać tym końskim tempem, szybko spalę resztki sił i chwilę po restarcie i tak odpadnę. Chłopaki mi nie odpuszczają i przekonują żebym się nie poddawał. Nadal uważają, że tworzymy sprawną ekipę i powinniśmy jechać razem do końca maratonu. Trudno się nie zgodzić z ich argumentacją, że zostając sam niczego nie ugram i tylko w grupie będę w stanie utrzymać dobre tempo. Paradoksalnie, to właśnie ów dobre tempo mnie niszczy. Próbuje jeszcze znaleźć w okolicy jakąś restaurację, żeby zjeść jakiś krzepiący posiłek, ale google niczego w pobliżu nie wyszukuje. Stołuję się więc na stacji paliw. Wypijam kawę i zjadam rogalika, uzupełniam braki w bidonach i kieszeniach. Z powodu ciągłej zajętości wucetu, przerwa się bardzo przeciąga. Zmęczenie, jak na każdym postoju, lekko ustępuje. Powoli nabieram przekonania, że jednak muszę walczyć dalej, że przecież miałem się nie poddawać. To tylko kolejny kryzys z którym muszę wygrać. Biorę kolejną tabletkę przeciwbólową i zabieram się razem z towarzyszami podróży. Zaczynamy jazdę przez Góry Świętokrzyskie.

Ponad półgodzinna przerwa pozwoliła mi się nieźle zregenerować. Jedzie mi się dosyć fajnie, a podjazdy wchodzą gładko. Wzniesienia nie są jakieś mocno agresywne, mają zazwyczaj kilka procent nachylenia, ale za to są dosyć długie. Dobrze, że nie zostałem na stacji w Suchedniowie, wszak teraz nie stanowię żadnego obciążenia dla drużyny, a nawet jestem w stanie dawać dobre zmiany. Obecnie najbardziej męczy nas upał oraz wiatr, który szaleje nieprzerwanie od startu. A trzeba pamiętać, że jesteśmy w Kieleckim 😉 Zaledwie po dwóch godzinach zaczyna nam brakować picia i zatrzymujemy się pod sklepem. Chowamy się w cieniu, pijemy zimne napoje i uzupełniamy bidony. Właściciel sklepu mówi, że nasi koledzy “to byli tu już ze dwie godziny temu”. Nie robi to na nas wrażenia, wiemy jakie konie walczą o najlepszy wynik. Chwilka odpoczynku ma działanie zbawienne i dodaje mi kolejnych sił. Jednak większym zbawieniem jest to, że właśnie skończyły się Świętokrzyskie pagórki. Teraz jedziemy głównie w dół, ale dalej trzymamy mocne tempo, co jednak nie jest tak męczące jak podjazdy. Kiedy zbliżamy się do stacji paliw w Stopnicy, Góral nie zauważa, że skręcamy i leci dalej sam. Nie ma też z nami Krystiana, który ma kryzys i odpadł chwilę temu.

Ja za to czuję się bardzo dobrze. Już wcześniej zacząłem jeść batoniki musli, które bez protestów są przyjmowane przez mój żołądek. Na stacji zasilam się jeszcze dużym 7daysem, lodem i kawą. Boguś podładowuje telefon, a Śruba (Krzysiek) łapie drzemkę na parapecie. Sam bym tak chciał, ale miejsce jest tylko jedno. W ten sposób na postoju schodzi nam pół godziny. Każda przerwa bardzo mi pomaga, więc poniekąd się trochę cieszę jak się przeciągają. W międzyczasie dojeżdża Krystian, który też łapie chwilę oddechu zanim wrócimy do dalszej jazdy. W końcu się zbieramy i drużyną, pomniejszoną o Górala, wracamy do dalszej walki.

Teraz przed nami trochę płaskich kilometrów. Jedziemy solidnymi zmianami, które szybko okazują się za mocne dla Krystiana. Przerwa mu nie pomogła na długo i zaczyna się od nas odrywać. Stajemy jeszcze pod sklepem w Koszycach z nadzieją, że nas dojdzie, ale nie ma po nim śladu, więc prujemy dalej. Dla mnie warunki do jazdy są super. Jest płasko jak na Mazowszu, słońce zostało przysłonięte przez lekkie zachmurzenie, więc robi się nieco chłodniej, a wiatr się uspokaja. Po nastrojach reszty chłopaków wnioskuję, że teraz wszystkim się jedzie dobrze. A może to pobudzenie nie jest efektem dobrego samopoczucia, a ekscytacją nieuchronnie zbliżających się gór? Właściwie nie ma to znaczenia, najważniejsze że przemieszczamy się sprawnie, a ja nie muszę walczyć o życie. W okolicach Szczurowej, ostatni raz na tym maratonie przekraczamy Wisłę. Kilka lat temu zrobiłem stąd zdjęcie panoramy Tatr. W linii prostej jest jakieś 110km. To ostatnie kilometry płaskiego terenu, niedługo zacznie się prawdziwa bitwa.

Już po pokonaniu kilku pierwszych górek, chociaż nie są jakieś wielkie, widzę jak bardzo odstaję fizycznie od reszty grupy. Chłopaki fajnie przeskakują hopki jedną za drugą, a mnie zajmuje to wyraźnie więcej czasu. Na zjazdach doganiam wszystkich ostro dokręcając, ale to powoduje, że spalam dużo więcej energii. W końcu łapie nas mrok i chłód i trzeba się przekonfigurować na jazdę nocną. Zatrzymujemy się po jakimś podjeździe i robimy przerwę. Przebieramy się i zakładamy lampki. Ta chwila pozwala mi jeszcze trochę podładować wewnętrzną baterię, ale już komunikuję grupie, żeby nie próbowali za wszelką cenę mnie ciągnąć za sobą. Oczywiście słyszę, że jedziemy razem do końca, ale dobrze wiem, że to się nie uda. Teraz, jak zrobiło się ciemno, nie jestem w stanie pędzić szalonym tempem na zjazdach i dystans do chłopaków się powiększa. Udaje mi się ich dogonić kiedy Śruba ma problem techniczny z rowerem, ale już następny podjazd powoduje, że zostaję sam. Wraca do mnie Krzysiek, żeby się usprawiedliwić, że chcą lecieć na wynik. Ale mi nie trzeba tłumaczyć, wiem dobrze że są mocniejsi, wiem że mają szansę być na mecie dużo wcześniej nie czekając na mnie. Uwolnione konie znikają momentalnie. Ogarnia mnie ciemność i samotność. Mimo tego, doznaję pewnego rodzaju ulgę i radość. Pierwszy raz na maratonie jestem wolny i mogę jechać swoim tempem. W końcu czuję swobodnie. W końcu mam kontrolę nad tym w jaki sposób jadę. Najważniejsze teraz, to dojechać do Limanowej i zrobić sobie długą, zasłużoną przerwę. Zadanie to jednak karkołomne, bo przede mną najpierw 4,5 kilometrowy podjazd Żegociny-Rozdziele, a później długi, szybki i w ciemnościach nocy, mega niebezpieczny zjazd. Kiedy zaczynam wspinaczkę, widzę gdzieś na szczycie czerwone lampki na rowerach kolegów. Mi tak sprawnie podjazd nie idzie, a i zjazd pokonuję mocno asekuracyjnie, ponieważ nie widać profili zakrętów. Jest zupełnie ciemna noc, nie ma księżyca, który jak to bywa zazwyczaj, podświetlił by chociaż jakieś zarysy drogi. Ale w końcu bezpiecznie docieram na Orlen w Limanowej.

Na stacji łapię jeszcze kontakt z grupą. Ich przerwa się właśnie kończy i właśnie się zbierają. Pytają, chyba bardziej grzecznościowo, czy chcę się z nimi zabrać, ale ja mam już swój plan na ostatni odcinek maratonu. Zamawiam sobie pierogi, rozsiadam się na kanapie i spokojnie konsumuję. Bez pośpiechu zaglądam na fb, messenger i insta. Zamawiam jeszcze kawę i na dokładkę kanapki. Chwilę rozmawiam z gościem z obsługi, a później jeszcze moment odpoczywam na kanapie. W końcu uzupełniam bidony i ruszam w dalszą drogę. Ostatni planowany przystanek za mną. Zostało dojechać do mety.

Noc jest bardzo ciepła i po powrocie na rower nawet mną nie trzęsie, jak to zazwyczaj bywa. Pojawia się jednak problem z Garminem. Mocno go zamuliło i nawigacja oraz mapa nie odświeżają się. Trochę błądzę i żeby wyjechać z Limanowej muszę wspomóc się telefonem. Dobrze, że za miastem trasa już nie kluczy i trzeba się po prostu trzymać głównej drogi. A droga od samej stacji paliw wiedzie ku górze. Ostrej Górze. Jest to ponad godzina, czasami ciężkiej walki. W tych ciemnościach jest jakby łatwiej, bo nie widać co będzie za chwilę. A bywają naprawdę ostre odcinki, które momentami zmuszony jestem pokonywać wężykiem. Po osiągnięciu szczytu, w nagrodę zaczyna się równie długi zjazd. Nie jest on usiany nawrotami, jest niemal prosty, więc można pędzić z dużą prędkością. Kiedy tak mknę, zaczyna łapać mnie senność. Pojawiają się ekstremalnie niebezpieczne mikro utraty świadomości. W tym momencie najważniejszym staje się bez przygód zjechać na płaskie i znaleźć jakieś miejsce na drzemkę.

Mijam kilka wiat autobusowych, ale są to zwykłe szklane akwaria z małymi ławkami, a więc je pomijam. W końcu przy zjeździe na Zasadne znajduję piękną i wygodną wiatę. Chowam do niej rower i kładę się na siedzisku. Próbuję ustawić minutnik, jednak jestem tak ogromnie zmęczony, że nie potrafię tego zrobić. Głowa mi opada pomiędzy przejściami przez kolejne ekrany, a palcem nie potrafię trafić w odpowiednie ikonki. Zajmuje mi długa chwilę zanim sobie poradzę z tym zadaniem. Finalnie ustawiam na bogato 15 minut, kładę głowę na ławce i zasypiam w kilka sekund. Budzi mnie przeraźliwe zimno. Telepie się na wszystkie strony. Myślę sobie, że pewnie przespałem alarm, ale kiedy odblokowuję telefon, na ekranie widzę, że zostało jeszcze sześć minut do końca odliczania. Wystarczyło niecałe osiem minut, żeby zmarznąć, ale najważniejsze, że udało się zresetować głowę. Zbieram się szybko na rower, żeby nie pogłębiać wychłodzenia, okazuje się jednak, że jest już jednak za późno. Pojawia się paskudny ból kolan i z trudem zginam nogi pedałując. Na domiar złego, tu zaczyna się najtrudniejszy podjazd tegorocznej edycji maratonu, Przełęcz Wierch Młynne.

Podjeżdżam na ile mi nogi pozwalają, ale całości nie daję rady. Dwukrotnie muszę zsiąść z roweru i wspinać się pieszo. Moje tempo przemieszczania się jest prawie zerowe. Zjazd z tej przełęczy nie jest wcale przyjemniejszy. To wąska, kręta droga słabej jakości, gdzie niejednokrotnie naniesiony jest żwir lub piach. Wszystko to w zupełnej ciemności, widzę tyle co lampka oświetli. Staram się jechać ostrożnie, oczekując na bardziej przyjazny teren. W końcu pojawiają się latarnie uliczne i można trochę a nawet bardzo przyspieszyć. Dojeżdżam do Ochotnicy Dolnej. To teren który trochę znam i wiem co przede mną. Wjazd na Przełęcz Knurowską

Zaczyna się kolejny długi podjazd, ale nie morderczy. Właściwie jedzie się nawet przyjemnie. Na przerwie w Limanowej, przeczytałem na czacie wiadomość od Sylwii, że po 900km, to się nawet nie chce gwiazd oglądać. To działa jak zaklęcie i ciągle przewija się głowie. Co jakiś czas sobie zerkam w górę pilnując jednocześnie, żeby nie wylecieć z drogi. A niebo jest idealnie przejrzyste i czarne jak smoła. Jadę tak z głowa w chmurach (ale chmur nie ma) niespodziewanie zdobywając szczyt Przełęczy Knurowskiej. Zatrzymuję się, żeby pozapinać ubrania przed zjazdem, ale dokładam dodatkową minutę przerwy aby popatrzeć na spokojnie w niebo. W kilkadziesiąt sekund widzę trzy spadające gwiazdy. Jestem usatysfakcjonowany. Chciałbym zostać tu na dłużej, żeby jeszcze nacieszyć zmysły, ale trzeba jechać dalej.

Zjazd z przełęczy jest szalony, zupełnie inny do podjazdu. To kilkadziesiąt ostrych zakrętów i nawrotów o dużym nachyleniu. Nawet w dzień bałbym się tam mocno rozpędzić, a teraz w ciemności jadę ciągle na hamulcach. U podnóża, nad Dunajcem, zalega dosyć gęsta mgła. Robi się trochę chłodniej i nawet jakoś przyjemniej, bo noc dla mnie jest za ciepła. Zaczynam jazdę odcinkiem trasy do Nowego Targu, na którym spodziewałem się dużego ruchu TIRów, ale o dziwo, jest prawie pusto. Wyprzedza mnie zaledwie kilka ciężarówek, chociaż każda budzi lęk. Żeby skrócić czas jaki spędzę na tej szosie, próbuję jechać trochę szybciej i momentami nawet się udaje zmobilizować. W końcu nawigacja każe skręcić ostro w lewo i wracam na spokojne podhalańskie drogi.

Do mety zostało 20km, ale prawie całość pod górę. Teraz już mam pewność, że dojadę do końca niezależnie od wszystkiego. Ogarnia mnie taki optymizm, że udaje się utrzymywać całkiem żwawe tempo. Przerwę urządza mi jakiś mały, ambitny piesek, którego udaje się odgonić dopiero za trzecią próbą, posyłając w jego kierunku garść kamieni zebranych z pobocza. Kontynuuję jazdę i odkrywam, że jestem na podjeździe pod Olczański Wierch. W tamtym roku byłem zmuszony wchodzić tu z buta, a dziś nie stanowi on dla mnie wyzwania i po niedużej chwili jestem na górze. Teraz tylko dojechać do Bukowiny, gdzie profil jest łagodnie w dół i zostaje ostatni podjazd, na Głodówkę. Jestem zaskoczony długością i trudnością tego odcinka. W pamięci miałem trochę inny obraz. Sił i motywacji mam już niewiele i nie walczę jakoś mocno, chcę tylko dojechać. Kiedy do mety zostaje ostatnich kilkaset metrów, poprawiam ubranie jak zawodowy kolarz i pełen dumy i radości dojeżdżam do schroniska. Kolejny raz się udało. Udało się pokonać wszystko.

Na mecie melduję się jako dwunasty maratończyk. Czas brutto to 43 godziny i 37 minut. To zdecydowanie dobry wynik. Chociaż rok temu zająłem wyższą pozycję, to tegoroczna edycja przyciągnęła dużo więcej mocnych zawodników. Założyłem sobie za cel walczyć ramię w ramię z najlepszymi. Czy mi się udało? Ciężko mi jednoznacznie ocenić. Jechałem dotrzymując kroku swoim towarzyszom niemal cały dystans. Nikt za mnie tego nie przejechał i nikt nie traktował mnie ulgowo. Jednocześnie wiem, że gdyby nie wsparcie mentalne jakie miałem z grupy, poszłoby mi zdecydowanie słabiej. Mimo wszystko, fizycznie pojechałem daleko poza tym, co byłbym w stanie sobie wyobrazić, że potrafię. To był totalny kosmos. Jazda z mocniejszą ekipą pozwoliła mi zobaczyć jakie mam braki i nad czym powinienem popracować. Problem jest tylko taki, że nie wiem czy jeszcze chcę tak gonić. Fajnie byłoby czasami zobaczyć coś więcej niż przednie koło.

Podsumowanie:

Dystans

1003km

Czas jazdy

37:30

Czas całkowity

43:28

Przewyższenia

8008m

Średnia prędkość

26,70km/h

Strava: MPP 2020 – kondycja średnio, taktyka super

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *